Rozciągliwa, miękka i kolorowa. Początkowo można z niej wycisnąć cały smak, zrobić kilka gigantycznych, kpiarskich balonów, a potem bezpardonowo wypluć, nie spoglądając nawet, gdzie spada. Guma do życia? Skądże! To współczesna kultura. Każdemu przylepia się w końcu do butów i nie bywa wybredna: atakuje podeszwy nie tylko glanów oraz trampek, adidasów i nudnych półbutów, ale także mokasyny z zamszowej skórki domorosłych biznesmenów i szpanerskie szpilki od Manolo Blahnika. Nikt nie skonstruował jeszcze takiej wycieraczki, która by usunęła przeżutą, nijaką kulturę spod naszego prywatnego bucika, pełnego jakiejś nagłej, ludzkiej godności. Można próbować ją zwyczajnie oderwać, ale z pewnością wdepniemy w kolejną - kolorową kulkę zmiętej wydzieliny rzeczywistości.
Wysoka i niska, postawna i karłowata. Dla intelektualnych elit, ale także ta popularna - dla mas. I właśnie ta ostatnia wchłania niczym rozszalały, wygłodniały odkurzacz wszelkie indywidualności i artystyczne samotności, przerabiając je na jałowe osobowości jak spod sztancy. Wyciska z nich prywatne soki, osobiste plany i całe bogactwo odrębności, by zamienić w równe kamyczki na żwirowej alejce posiadłości Szanownej Pani Komercji. Młodymi ludźmi kultura popularna kręci niczym szalona karuzela, aż od wirowania, wznoszenia się oraz opadania dostają mdłości i chcą już tylko zwymiotować wrażeniami. Zamęt w głowach, adrenalina skacząca wysoko jak niegdyś Siergiej Bubka. Nawał sprzecznych wartości. Rozbiegane oczy i niespokojne ręce. Nocą taka zdezorientowana młodzież chwyta za noże. I to bynajmniej nie wirtualne, bezpiecznie zdeponowane we wnętrzach gier komputerowych. Ci młodzi chcą poczucia stabilizacji, pierwotnego uczucia jedności z grupą i działania. O tak, nade wszystko pragną działania. Szukają więc w blasku księżyca podobnych im samotnych jednostek, wyplutych przez społeczeństwo pod krawatem. Młodzi ludzie, którzy przegrali wyścig szczurów, a może nawet nigdy w nim nie wystartowali, zamieniają się w szczury niekontrolowane. Szukają swojego stada, łączą się w grupy, które często głoszą różne hasła. Pomimo niejednokrotnie diametralnie odmiennej ideologii, pragną tego samego: bezpieczeństwa, zrozumienia. Oczekują od takich zorganizowanych grup, że podarują im jakiś sens życia, tak jak się robi prezent pod choinkę. Rozczarowani, że miejsce pod choinką jest wciąż puste, choć przecież całkowicie utożsamili się z daną grupą, rozmiękczają ostre rysy swojej rzeczywistości alkoholem, podpalają brzegi obrazka kolejnego dnia z życia następnym papierosem, wstrzykują do żył dawkę halucynogennego szczęścia.
Nastały oto czasy, kiedy oryginalność musi zachowywać się jak niebezpieczny zabójca, poszukiwany przez policję. Ukrywać się, kamuflować. Globalizacja kultury popularnej nakazuje swoistą uniformizację społeczeństwa. Te same zabawy, takie same ubrania, identyczna muzyka, na podniebieniu smak tych samych czekoladowych batoników z reklamówek telewizyjnych. Prostokąty ulicznych billboardów wkładają ludziom do ust określone marki papierosów, a za kilka lat podsuną lekarstwa na te same choroby płuc. Według Robera Zajonca, amerykańskiego psychologa społecznego polskiego pochodzenia, gdy wszystkie inne czynniki pozostają bez zmiany, to im bardziej coś jest znajome, tym bardziej atrakcyjne. Radio w naszym kraju gra te same przeboje co stacje pozostałych kontynentów, rodzima ludowość i charakterystyczne cechy narodowe dryfują po rozlanym bagnie kulturalnym, z rzadka wyławiane przez jakiegoś samozwańczego artystę. Nie protestujemy, gdy media nazywają nas szarą masą, nie siląc się nawet na przysługujące każdej jednostce ludzkiej miano człowieka. Producenci filmowi sprzedają skurczonemu kulturalnie światu w gruncie rzeczy wciąż ten sam film, zmienia się tylko opakowanie i tytuł. Wieczorem pod prysznicem globalna wioska używa tego samego mydła, którym delektuje się w przerwie najciekawszej sceny filmu modelka z wadą wymowy. Dżinsowe społeczeństwo żyje wciąż w błogiej bezwolności, nieświadome zniewolenia, z jednakowym uśmiechem, będącym wytworem panowania Jaśnie Oświeconego Konsumpcjonizmu. Myśleniem zajęli się inni, niekoniecznie ci bardziej wykształceni, ale z pewnością cieszący się bezsprzecznie dużym autorytetem w dziedzinie międzynarodowego Public Relations. Według Elliota Aronsona, psychologa amerykańskiego - już dziecięca piaskownica jest doskonałym miejscem nauki konformizmu przez młodego członka społeczeństwa. To właśnie pomiędzy tymi pierwszymi, niedbale postawionymi babkami z piasku rozgrywają się psychologiczne bitwy, w których trupy ścielą się gęsto. Jeżeli któreś z dzieci publicznie ośmieli się nazywać swoją babkę z piasku najpiękniejszą, pozostałe maluchy mogą zaoponować, używając w roli argumentu łopatki, rytmicznie uderzającej w czubek głowy chwalipięty. Ten sam nieszczęśnik na ogół szybko pojmuje, że jeżeli chce uniknąć odrzucenia wśród „piaskowego gangu", musi podporządkować się bezwarunkowo opinii większości. Chyba, że jest niekwestionowanym liderem grupy, z silnym autorytetem, wyłaniającym się już spod śliniaczka.
Kultura masowa wyszczerzyła groźnie swoje kły i od czasu do czasu ktoś się na nie nadziewa niczym pyszny szaszłyk. Jej macki starają się wyłapać nonkonformistów, wszelkiej maści oryginałów i dziwaków, którzy nie płyną z jej prądem. Stawiasz się - jesteś przegrany, olbrzymia machina napędzana tysiącem jednakowych gustów nie może się przecież mylić. Codziennie żąda nowej krwi, porywa ofiary z pola indywidualizmu i odsyła w nicość jednakowości. Wysysa z twórczych jednostek szpik oryginalności i pozostawia człowieka pustym niczym wielkanocna wydmuszka. Tak wypatroszony człowiek wchłaniany jest przez czarną dziurę, w której wnętrzu wirują już - piszcząc z uciechy, gipsowe krasnale, jednowymiarowe obrazki kwiatków, kotków i kurek oraz nijakie pejzaże z osiedlowych hipermarketów. Kręcą się jak wewnątrz szalonego młynka obrazki tandetnie kolorowych landschaftów za 3,50 zł, wieszane przez wielu z pietyzmem na ścianie i z dumą pokazywane znajomym. Koniecznie z komentarzem: „Popatrzcie! Jakie to ładne!".
Współczesna kultura to także taki dół na nieczystości, do którego czasami trafiają prawdziwe perełki sztuki wysokiej. Niestety, przeciętny człowiek często nie potrafi ocenić, który twór ma jakąś wartość ponadczasową, a nawet jeżeli może to zrobić, to przecież nie stać go na udekorowanie mieszkania dziełami Salvadora Dali czy Pabla Picassa. Zadawala się więc namiastkami, podróbkami, imitacjami znanych dzieł. Wielka szuka onieśmiela, a wystawy artystów, mistrzów - wielu nudzą. Taka postawa obojętniejącego społeczeństwa psuje samych artystów, usypia ich czujność. Zamiast strzec swojej indywidualności, coraz częściej przemawiają jednym głosem, stają się z każdym dniem coraz bardziej kumplami wszystkich, niż liderami swojego pokolenia. Zeskrobują ze sztuki wysokiej politurę wyrafinowania i zamieniają ją w formę zupy z gwoździa. Wmawiają sobie i społeczeństwu, że wystarczy wsypać do garnka przed publicznością jeden dobrze im znany składnik i już królewski obiad podano. Voilà! Proszę siadać do stołu! Coraz częściej dominuje zasada zaczerpnięta rodem z branży reklamy i marketingu: nieważne co o tobie mówią; ważne, że w ogóle mówią. Quasi - artyści zrobią wszystko, by złapać snop światła reflektorów, który przecież omiata kulturę dość wybiórczo. Chcą wmówić przede wszystkim sobie, że nadszedł czas na ich pięć minut popularności - nie ma znaczenia, że są jeszcze niedojrzali artystycznie, nie mają nic do zaprezentowania poza wulgarnym, surowym mięsem pomysłu. Są godni spojrzenia pełnego troski i litości niż zachwytu. Niektórym z nich wydaje się, że kultura to tylko szokująca oryginalność - napędzają więc w swoim umyśle sztuczne tornado myślowe, demolują, niszczą otaczającą ich rzeczywistość, szatkują na kawałki, miażdżą w wirze powietrza i wyrzucają na zewnątrz produkt będący wypadkową owego działania. Uwaga! Powstało „coś". Nikt nie wie co to jest, twór ów trudno nazwać, zatytułować, ale to ich zdaniem świadczy o jego wielości. Czapki z głów, szanowni państwo! Chyba nikt nie chce, by artysta, niezrozumiany przez globalne społeczeństwo, zaczął nagle płakać bezradnie jak dziecko?! Jak można być tak nieludzkim?! Biedaczek, stara się przecież tylko dogodzić wszystkim. Jest altruistą. Jest kulturalną prostytutką.
Kultura popularna promuje często kiepskich twórców. Oby ktoś wreszcie wydał na nich wyrok: „eksterminacja medialna". Przecież poza światłami kamery nie żyją. Niech raczej zajmą się jakimś przyzwoitym zajęciem, zostaną murarzami, żołnierzami, kucharzami, bibliotekarzami i zdobywają swoją pracą szacunek oraz zaufanie społeczeństwa. Może kiedyś ktoś nazwie ich „artystami dnia codziennego", ale to wszystko na co mogą liczyć. Są zwyczajni jak chleb powszedni, a pszennych bułek to z nich nie będzie. Szkoda tylko, że niewielu z ich potrafi to samodzielnie zrozumieć. Niektórym samozwańczym artystom muszą to wytłumaczyć lekarze i sanitariusze ze szpitali psychiatrycznych, bo tam jeszcze niektórzy potrafią głosić swoje obłąkańcze hasła.
Kultura to wspólnota zbiorowa, tożsamość, świadomość i nieświadomość. Kultura masowa to często demoniczna maszyna, pożeracz indywidualności oraz pojedynczości. Kultura to w końcu taka mętna woda - trochę błota, ziaren piasku i drobiny złota. Te ostatnie najtrudniej wyłowić. Takimi poszukiwaczami prawdziwego złota są na ogół następne pokolenia: to one wydobędą to co bezcenne i wartościowe z mętnej mazi w stylu pop. Współczesnemu człowiekowi trudno właściwie ocenić bliźniego-artystę i tworzoną przez niego kulturę. Widzi go przecież co dzień w kolejce po świeże rogaliki, czasami pożycza mu kosiarkę, sprzecza się z nim na tematy polityczne, wyśmiewa z jego powyciąganych swetrów. Nie wie, gdzie w tym zwykłym człowieku jest miejsce na sztukę, kulturę. Przecież on w siatce trzyma szynkę, a z kosza na śmieci sterczą mu jakieś ohydne „foforety". Dla wielu z nas dobry artysta to martwy artysta - taki, którego nie można dotknąć, z którym nie można porozmawiać, ani którego nie można zapytać na przystanku o godzinę. Według takich osób artysta to człowiek, który zamiast głowy ma coś na kształt chmury, tworzy dla swojego „WIDZIMISIĘ", a nie dla wulgarnych pieniędzy i jest przepisowo biblijnie ubogi. Bogaci artyści często wzbudzają w nas podejrzenie, że nie dorobili się uczciwie.
Niełatwo odkryć sztukę na ołtarzu tworzenia żyjącego artysty. Ale w końcu" „Tempus est optimus magister vitae" - czas to najlepszy nauczyciel życia. To ostatecznie on arbitralnie zarządzi kto jest prawdziwym artystą, a kto tylko nieudolną kopią, podróbką i prześmiewcą sztuki. Jeśli ktoś chce tworzyć instalacje przy pomocy wieszaka na ubrania i kawałków mięsa z kością, proszę bardzo! (patrz: Louise Bourgeois, amerykańska artystka francuskiego pochodzenia). Pozwólmy jej tworzyć, pracować w ciszy i spokoju, a arbitralny czas sam zdecyduje co dalej z nią zrobić. Jakby jednak nie oceniać jej prac, warto poznać jej trawersację słynnego powiedzenia Kartezjusza - „Wątpię, więc jestem, jestem rozczarowana, więc jestem". I może właśnie tym jest kultura - rozczarowaniem życiem twórczych jednostek, które marzyły o świecie innym, niż im się objawił. Tysiące, setki utalentowanych -rozczarowanych penetruje naszą planetę w poszukiwaniu jakiegoś drobiazgu, nawet niepełnego elementu, który pozwoli im inaczej spojrzeć na swoją egzystencję. Bowiem tylko u zwyczajnych ludzi rozczarowanie rodzi frustrację i gniew. Takie uczucie zabija niepostrzeżenie, dzień po dniu, jak rak. Rozczarowanie dla artysty to energia, emocja, uczucie, które uruchamia cały zardzewiały mechanizm tworzenia. Artysta próbuje się otrząsnąć z tego negatywnego wrażenia, otrzepuje się z niego - jak pies po wyjściu z wody, szuka okazji do przetworzenia tego co złe - w doskonałe. Nie każdemu to się udaje. Bycie artystą jest jednak grą hazardową - człowiek próbuje nim zostać przez całe życie i kiedy wydaje mu się, że już nim jest, nagle traci osiągnięcia dziesiątek lat. Odchodzi nagle w niepamięć i tylko złośliwy los macha mu dłonią na pożegnanie. Globalna historia pożera go z uśmiechem na ustach. A kulturze taki artysta odbija się głośnym beknięciem.
Człowiek - zdaniem Aronsona, na zawsze pozostanie niewolnikiem pewnych mechanizmów, które rzucają go na taśmę powtarzalności i szablonu. Na ogół zachowuje się według psychologicznej matrycy, nawet o tym nie wiedząc. Indywidualizm? - to dla niego tylko hasło z reklamy. Nie zależy mu na uczestniczeniu w kulturze wysokiej, bo obcy mu jest dodatkowy wysiłek. Walczy jednak z wiatrakami - demonami uprzedzeń i codziennej frustracji - bezsensownie wymachując tarczą bezsilności. Ćwiczy fechtunek agresji, rzucając się z bronią na oślep, bez zabezpieczenia i planów wojennych. To kultura(?) przemocy. Jej wyznawca dobrowolnie oddaje się we władanie emocji, zachowując się jak bezwolna marionetka prywatnych stanów psychicznych. Młody człowiek chcąc więc zagłuszyć miotające nim uczucia, koronuje swoją głowę słuchawkami z mp4 i odcina się od rzeczywistości oraz swego ja. Przestaje postrzegać siebie i znajome otoczenie w kategorii „my", a stawia muzykę na swoim wewnętrznym tronie. Odtąd ona króluje, określa jego tożsamość, berłem swego władania wskazuje mu co jest dobre, a co tylko „be". Szepcze mu do ucha miłosne zapewnienia, że jest indywidualnością, ale nie dodaje, że tylko pozorną.
Rozciągliwa, miękka i kolorowa. Początkowo można z niej wycisnąć cały smak, zrobić kilka gigantycznych, kpiarskich balonów, a potem bezpardonowo wypluć, nie spoglądając nawet, gdzie spada. Guma do życia? Skądże! Współczesna kultura? Tak, ale również pogarda. Wobec miasta, masy, maszyny, protest przeciwko temu, co jest popularne oraz zbiorowe. Gdy młodzi ludzie oprotestują już wszystko, zanegują wszelkie wartości, siądą na zgliszczach zburzonej rzeczywistości i wykombinują partacki indywidualizm. Krzywy oraz zmechacony, krzywy i amatorski. Jednak własny, w końcu jednak własny.