Więźniowie

Pliniusz
Pliniusz
Kategoria kultura · 4 sierpnia 2008

Na rozmiar czlowieka jest wieś

 

      Jolanta Wrońska

 

Więźniowie

 

Na rozmiar człowieka jest wieś. McLuchan komunikację planetarną zmieścił mentalnie bynajmniej nie w milionowym megalopolis, lecz we wsi. Odwołał się do opłotków, tam-tamów, plemiennych szamanów, totemów i bóstw szczęścia zdrowia i wszelkiej pomyślności. Co  z tego, że transport i komunikacja zmniejszyły planetę, skoro mentalność trzyma nas w rozmiarze wsi. Do obejścia wolnym krokiem w jeden dzień, w parę godzin. Za naszą wsią jest już obcy świat, obcy, albo wrogowie. Faceci z całkiem innej wsi. Możemy pisać e-maile z ludźmi z całej planety, nie mając nic do powiedzenia nawet naszym sąsiadom piętro wyżej. Jedziemy na misje pokojowe na za siódme morze, choć chętnie utopimy w łyżce wody ludzi z sąsiedniej ulicy, bo nie czczą naszych bóstw, albo mówią innym językiem.

Wielkie miasta to tylko zebrane w kupie wsie - kwartały, dzielnice, najbliższe nam okolice. Więcej nie ogarniamy. Więcej nas nie obchodzi, bo nie nasze, nie znajome. Nomadom wydaje się, że uciekając ze swoich wsi, zyskują bezmiar anonimowej przestrzeni do życia, by rozpłynąć w bezkresnym kosmosie milionowej metropolii. Złudzenie. Kto zamieszka w nowojorskiej Chelsea - znał będzie parę kwartałów ulic, sklep, knajpę, znajomą świątynię ze znajomym bóstwem, obszar do ogarnięcia rozumem. I może nigdy w życiu nie zobaczyć Bronxu albo z Mokotowa nie ruszyć się nigdy na Targówek. A kto żyje w Szanghaju, temu do Harbinu tak samo daleko i nie po drodze, jak na Marsa. Bo i po co miałby tam wyruszać, skoro życia nie da się przeżyć planetarnie, globalnie i w magmie ludzkości. Życie da się przeżyć tylko w niewielkiej gromadzie i w najbliższej okolicy. Żeby urodzić się, przeżyć całe życie i umrzeć wcale nie trzeba dużo przestrzeni.

Jesteśmy więźniami swej wioskowej mentalności. Definiujemy bezpieczeństwo znacznikiem swój-obcy. My-oni. Tutaj i tam. Budujemy opłotek, fortyfikację graniczną, mur. Tu my-swoi, tam oni-obcy. Nawet ci swoi są nie wszyscy są swoi. Ci tylko, którzy podzielają nasz syndrom żyrafy - że jest tak, jak nam się wydaje. A jeśli jest inaczej, niż nam się wydaje - nie istnieje, albo nie przyjmujemy tego do wiadomości. Nasze totemiczne bóstwa plemienne znakują naszą przynależność i tożsamość, kreślą kredowe koło oswojonego horyzontu świata.

Od zejścia z drzewa, któreśmy nazwali drzewem wiadomości złego i dobrego, albo drzewem ewolucji, przestaliśmy się rozwijać jako gatunek. Wymyślamy lepsze narzędzia, by zaspokoić wciąż te same najpierwsze potrzeby - zabić, pojeść, popić, pokierdasić, pogwajdlić.

Naszym ulubioną rozrywką jest zabijanie. Szczególnie podziwiamy zabijanie z wyższych pobudek, nazywanych ojczyzną, wolnością, w słusznej sprawie, w obronie narodowych interesów, w misji dziejowej, kulturkampfie. Albo jeszcze inaczej. Rościmy sobie słuszne i niezbywalne prawa do zabijania obcych. Nazywamy to misją daną od boga, któregośmy sobie wypielęgnowali i wymuskali, aż uwierzyliśmy, że nasi bogowie są ogólnoświatowymi uniwersalnymi bogami, choć wioskowa słoma wyłazi im z wioskowych łapci.

Castells mówi, że do światowej sieci wystarczy sześciu ludzi. Akurat tylu, ilu nazwiesz przyjaciółmi, czy bliskimi znajomymi.  Lecz znajomi moich znajomych nie muszą wcale być moimi znajomymi, tak jak przyjaciele moich przyjaciół mogą być moimi wrogami.

Jesteśmy więźniami wsi, skonstruowanymi do siedzenia na tyłku. Dotkliwie przekona nas o tym jet lag. Komu mieszał się dzień z nocą po przeleceniu połowy planety, ten wie. Biologia kazała nam siedzieć na dupie w swojej wsi.

Turyści z innej cywilizacji siedzą w sztucznych twierdzach, starannie separujących od prawdziwego życia egzotycznej okolicy. Tubylcy obsługują, tworzą tło i dostarczają rozrywek. Turyści chętnie dotkną egzotyki, świadomi kojącej pewności powrotu do swoich krajów, kranów z bieżącą wodą i znajomych kodów kulturowych bez jadowitych węży, robali na moskitierze łóżka i wody z amebami.

Jesteśmy więźniami planety, z której pragniemy się wyrwać wszelkimi siłami w przestrzeń, w której nie możemy oddychać i umieramy z braku tlenu. Wyrywamy się w kosmos, choć nie jesteśmy w stanie w nim przeżyć, bez maszyn, które odtworzą nam warunki ziemskie. Nawet kupy zrobić nie możemy, bo bez grawitacji ekskrement lata nam przed oczami, a mocz swobodnie pływa w stanie nieważkości. Rzygamy w kosmicznej próżni, a jedzenie nie spływa z ust do żołądka i dławi nas. W kosmosie możemy umrzeć, ale nie możemy się urodzić bez grawitacji. Lecz wciąż pragniemy kosmosu, jakby nam był niezbędny do życia.

Pragniemy zbadać głębiny morskie, jaskinie i góry, ale dusimy się pod zbyt wysokim ciśnieniem, z braku powietrza, albo zamarzamy na śmierć w otchłaniach. Przeżywamy doczesność w pętach wioskowego ograniczenia.

Znakujemy obcych, potrzebne nam stygmaty na cudzych czołach mają nam zagwarantować, że nasze bóstwo rozpozna swoich. Że tylko my jesteśmy uprzywilejowani, by żyć wiecznie. Doświadczać niepoliczonych orgazmów nieskończonej rozkoszy zastygłej w kulminacji bezczasowego i bezkresnego szczęścia i spełnienia. Nasze marzenie o innym świecie, który nazywamy tamtym, odwzorowuje i kompensuje nasze popędy i ograniczenia. Boskość, wieczność, raj wyobrażają wszystkie nasze ciemne sprawy. Na obraz nasz i podobieństwo wszystkich naszych lęków. Jedni marzą o bezczynności w luksusie niepodejmowania żadnych decyzji i nieponoszenia odpowiedzialności za nic, nazywając to siedzeniem po prawicy Wiekuistego. Inni wyobrażają sobie wieczność jako luksusowy burdel z dziewiczymi hurysami i dostatkiem jadła i napojów po których nigdy nie ma kaca. Albo jako ekskluzywny klub wybrańców, do którego nigdy wstępu nie zdobędzie obca i wroga nam hołota. Czyli ci, którzy nie są tacy sami, jak my. Dlatego wymyślamy sobie bogów przybyłych z kosmosu, dla niepoznaki nazywanego niebem. Albo Walhallą otwierającą wrota czwartego wymiaru. Ale żeby weń wejść musimy dać sobie w żyłę, albo nałykać się koksu. Ugotować mózg. Odlecieć. Albo umrzeć. Tak wyobrażamy sobie wieczność, której wyobrazić sobie nie umiemy.

Budujemy piramidy, nekropolie rozległe miasta umarłych w nadziei, że tamtędy przedostaniemy się do tego wymarzonego innego świata. Wierzymy w nasze niezbywalne prawo do zbawienia, nie rozumiejąc co to znaczy. Zbawienie - wybawienie - ratunek? Od czego? Od gniewu bóstw? Od ciszy i ciemności, bezruchu i milczenia śmierci. Tworzymy sobie zbawcze strategie, mające nas uchronić od upadku w czeluść bezczasu i bezjutrza. W nicość, w której przestaje istnieć nasze ciało i nieważne są nawet polisy na życie, które przecież są tak naprawdę polisami na naszą śmierć, na którą czekają spadkobiercy. Obrzędy przejścia do śmierci, pamięci o umarłych potrzebne są nam, żyjącym, jak szalupa ratunkowa przed utonięciem. Jesteśmy dziś tym, kim oni byli, będziemy, kim oni są. Nieistnieniem.

My, dziś żyjący, pragniemy być kim nie jesteśmy i nigdy nie będziemy. Pragniemy uciec, choć jesteśmy skazani. Zasypujemy dławiącą nas grozę tymczasowości stosami nowych zabawek, otaczamy się ludźmi, których nazywamy rodziną, choć ich nie cierpimy, lub bliskimi, choć są nam genetycznie obcy. Wierzymy. Że inni zasypią naszą otchłań przerażonej samotności. Pragniemy być z tłumem pochlebców, aliantów, sojuszników, niewolników. Ściany więzienia nazywamy krajem, ojczyzną, heimatem, naszą okolicą. Jesteśmy ze wsi i na nasz rozmiar jest tylko tyle.

Jesteśmy uwięzieni w czasie i przestrzeni naszej planety, okruchu w bezkresie kosmosu. Uwięzieni we własnych ciałach, we własnych umysłach, niezdolni wniknąć w cudzy świat. Więźniowie ciasnej przestrzeni, samotni, odbijamy się jak bile uderzane przypadkiem.

My wytwórcy i wymyślacze wspólnot - narodów, plemion, rodzin, krzyżujemy się w pragnieniu nieśmiertelności. Uwiedzeni nadzieją sprzedawaną nie dla idiotów po 9,99 plus VAT w promocji na okres lojalnościowy. Na każdym rogu oferujemy sobie szansę opuszczenia pułapki, do czego trzeba tak niewiele. Wystarczy zapłacić pierwszą ratę z bonifikatą. Albo uwierzyć.