reportaż
IX WIELKOPOLSKI KONKURS NA MONODRAM MŁODZI KORYFEUSZE uważam za zaliczony
Kleczew. Niewiele ponad cztery tysiące mieszkańców. Kleczew. Nazwa wywodzi się od staropolskiego słowa klecz, oznaczającego drewnianą kołatkę przymocowaną do szyi bydła pasącego się w lesie. Kleczew. Po przekroczeniu granic miasta Zuzia, dziesięcioletnia dziewczynka, stwierdza jednoznacznie: Ale dziura! Kleczew. Naprawdę dziwi, dlaczego to Zagłębie Węgla Brunatnego stało się gospodarzem Wielkopolskiego Konkursu na Monodram Młodzi Koryfeusze. Zdziwienie ulega rozczarowaniu, gdy dowiaduję się, że rzeczonym konkursem zainteresowane są wyłącznie Kalisz, Konin oraz okoliczne wioski. Wielkopolski zaś jest on jeno, dlatego że przepięknie niewyróżniający się niczym Kleczew mieści się w tej właśnie części Polski.
Jest godzina dziewiąta trzydzieści. Jest dwudziesty trzeci listopada. Jest zaparkowane Cinquecento na ulicy Strażackiej. Jest zaparkowane na ulicy, ponieważ nie widzę przy kinie Kleczewskim żadnego parkingu. Jest zaparkowane Cinquecento, chociaż Zespół Szkół nr 7 w Kaliszu, jak i ponoć żadna inna tego typu placówka, nie może zwrócić pieniędzy za benzynę, pomimo że Zuzia – I miejsce w Kaliszu w kategorii wiekowej 9-10 za Daktyle Danuty Wawiłow – właśnie swoją szkołę będzie reprezentować. Jest zaparkowane Cinquecento, ponieważ nie ma połączeń PKP Kalisz – Kleczew, a właśnie za taki bilet można by uzyskać zwrot pieniędzy, kiedy się jedzie na konkurs z dzieckiem, z uczniem zdolnym. Jest Cinquecento, ponieważ nauczyciela stażystę – czyli mnie – nie stać na więcej, a mama Zuzanny – mojej młodocianej aktorki, a przede wszystkim uczennicy – nie ma ani samochodu, ani prawa jazdy.
Jest godzina dziewiąta trzydzieści. Najwyższa pora, żeby odmeldować się w wejściu do kina Zachęta. Najwyższa pora, żeby w zamian za podpisy mój i Zuzi odebrać trzy bony na obiad. Najwyższa pora, żeby zorientować się co to za miejsce, wypić kawę na koszt organizatorów, zjeść drożdżówkę na koszt organizatorów, spytać, czy da się na scenie przesunąć zastawki. Nie wiem! – usłyszeć zdezorientowane przerażenie w głosie organizatorów.
A więc Kleczew, kino Zachęta działające pod szyldem Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury. Kino Zachęta posiadające widownię na 168 osób. Powinniśmy się zmieścić. I mieścimy się w fotelach pamiętających czasy epoki słusznie minionej, w fotelach zapadających się czasami, ale niezbyt strasznie głęboko, w fotelach, z których będziemy wpatrywać się w scenę umieszczoną jakoś nad wyraz wysoko. Oby tylko Zuzię było słychać, jak będzie mówić o tych daktylach – myślę, bardziej dbając o efekt niż o zdanie jury. Jury siedzi w ostatnim najwyższym rzędzie, więc skutecznie zagłuszają im odbiór rozmowy dochodzące zza firanek wiszących w miejscu drzwi do sali kinowej. Dziwię się po raz kolejny – przestaję liczyć ilość zdziwień. Jury zresztą pod wezwaniem: pani Maria – instruktor teatralny, zasłużona instruktor teatralny, która jest jednocześnie pomysłodawcą owego przedsięwzięcia, która jest jednocześnie już tak zasłużona, że na jednej z edycji Czwartej Ściany w Turku pomyliła spektakle, która jest autorką sześciu scenariuszy na okazję IX edycji Młodych Koryfeuszy; pan Zbigniew, którego nazwiska nie dane mi było poznać, zresztą widocznie bardzo trudne do wymówienia i odczytania, bo nawet pani Maria się myliła przedstawiając rzeczonego pana Zbigniewa z Teatru Bronisze – kim tam jest, nikt nie powiedział –, który przyjechał do Kleczewa najwyraźniej w zastępstwie Zofii Wójcik figurującej w programie; pani Ela – instruktor ds. plastyki; pan Krystian – instruktor ds. muzyki.
A więc Kleczew. Konkurs na miarę Wielkopolski. Świetne jury – na pewno znające się na teatrze. Jury, któremu można zaufać – szczególnie, gdy czasami poszczególni z jego członków opuszczali salę podczas pokazów konkursowych. Przestaję dziwić się swoim zdziwieniom, ale – co mnie naprawdę dziwi – jeszcze nie żałuję zmarnowanego czasu i wydanych przez mamę Zuzi pieniędzy na paliwo.
Prawdziwe zdziwienie, prawdziwe zniesmaczenie, prawdziwy żal mają dopiero nadejść. Teraz spokojnie oglądamy poszczególne monodramy. Niektóre są przepełnione błędami, można by rzec, szkolnymi. Jedna dziewczynka wyłącznie recytuje, jeden chłopczyk mówi wszystko odwrócony tyłem do zainteresowanych, do widzów… Większość nazbyt statyczna. W pierwszej kategorii – 6-8 lat – tylko Dawid z Defiladą łyżek Wandy Chotomskiej był godny uwagi, tylko to był monodram, który wydawał się przemyślany, spójny, konsekwentny, pełen dynamizmu, dopasowany do wieku dziecka, jednocześnie tekst nie tak sztampowy jak na przykład Zosia Samosia.
Druga kategoria. Zuzia występuje trzecia. Widzę po tej rezolutnej dziewczynce, że zaczyna się denerwować. Widzę po tej rozgadanej dziewczynce, że chciałaby zrobić to najlepiej jak potrafi. Mówię tej mądrej jak na swój wiek dziewczynce: Zrobisz wszystko tak jak należy, Zuzia. Ja też zaczynam się denerwować, gdy okazuje się, że pan odpowiedzialny za akustykę właśnie dzisiaj będzie po raz pierwszy obsługiwał ten sprzęt, więc nie wie, czy utwór poleci od razu, czy trzeba będzie poczekać. Zaczynam się denerwować, przecież nie mogę z takiego powodu popsuć występu mojej podopiecznej. Wchodzę z Zuzią na scenę. Przybijamy sobie piątkę, przestawiamy bez pytania zastawki, ustawiamy skrzynię – nasz najważniejszy rekwizyt. Między czasie zapowiada nas głos konferansjera. Przybijamy sobie z Zuzią piątkę raz jeszcze. Schodzę do akustyka i… I wszystko idzie jak po maśle. Publiczność się śmieje. Zuzia przestaje się stresować, rozkręca się, następują gorące brawa, zapomniałem tylko… spojrzeć, czy jest jury. Jesteśmy z Zuzią zadowoleni.
Prawdziwe zadowolenie nadchodzi w momencie, kiedy zaczynamy odbierać gratulacje. Od mamy Zuzi. Od znajomych, którzy jadąc tu z inną uczestniczką – trzecia kategoria – wzięli naszą skrzynię, z którą w Cinquecento byłoby bardzo ciężko się zmieścić. Od przypadkowych widzów. Tak się robi teatr amatorski: pomoc znajomych, rodziny, zapał aktorów amatorów, zapał twórców, radość widowni…
Trzecia kategoria. Aż osiemnastu uczestników. M.in. Celina, której mama przywiozła swoim kombi nasz niebagatelnych rozmiarów rekwizyt. Celina zaprezentowała dobrej próby interpretacje sceniczną Pchły Szachrajki. Celinie robimy – ja i mama Zuzi – zdjęcia, a więc angażujemy się nie tylko jako widownia. Ale poza tym nuda. Jak nie jakieś nadęte, niedziecięce moralizatorstwo, to brak ruchu. Jedynie Michał rozbawił publiczność przedstawiając Opis przedmiotu. Ale raczej czekaliśmy na obiad.
Prawdziwy obiad, który dostaliśmy za prawdziwe kartki. Odebraliśmy swoje prawdziwe talerze i prawdziwe szklanki. Ziemniaki, jak to ziemniaki, ale trochę zimne. Kotlet – żylasty. Sok – raczej rozwodniony do granic możliwości kisiel. Prawdziwy obiad, po którym ma nastąpić odczytanie prawdziwego protokołu z obrad prawdziwego jury. Jury obradowało dość długo, a nawet za długo, jeżeli weźmiemy pod uwagę efekt owych obrad.
Efekt owych obrad przedstawiła nam – zachwalana już – pani Maria. I właściwie pełen profesjonalizm, poza tym, że pani Maria zamiast do mikrofonu mówiła przed nim. I właściwie pełen profesjonalizm, poza tym, że pani Maria wychodząc przed mikrofon zrzuciła ze sceny jakiś kabel. I właściwie pełen profesjonalizm, poza tym, że pani Marii wypadł protokół z obrad i musieli jej go podawać ludzie siedzący w pierwszym rzędzie. I właściwie pełen profesjonalizm, poza tym, że pani Maria zasłoniła nagrodzonych własną osobą tak, że nie pamiętam nawet kto dostał owe równorzędne nagrody. I właściwie pełen profesjonalizm, poza tym, że nikt nie wygrał tego konkursu. I właściwie pełen profesjonalizm, poza tym, że Dawid słusznie się popłakał, bo dostał tylko równorzędne wyróżnienie, a nie równorzędną nagrodę, na którą zasługiwał – o pierwszym miejscu nie mówiąc – za swoją Defiladę łyżek. I właściwie pełen profesjonalizm, poza tym, że takie konkursy służą jeno kształtowaniu złych gustów u najmłodszych, zniechęcaniu zdolnych do dalszej pracy, przyznawaniu bylejakości racji bytu.
I właściwie pełen profesjonalizm… To dlaczego wracaliśmy prawdziwie zniesmaczeni? Przecież chodzi tylko o drewnianą kołatkę przymocowaną do szyi bydła pasącego się w lesie.