Stalinizm wymagał ofiar. Malowano trawę i czyszczono krowy, bo wielki wódz miał przejeżdżać obok zagród. W pewnym sensie namiastkę totalitaryzmu przeżyłam we Wrocławiu. Tuż przed wizytą Jana Pawła II wywieziono z Dworca Głównego wszystkich bezdomnych. To miejsce miało lśnić.
Czy władza kształtuje krajobraz? Tak, w pewnym sensie. O znaczeniu tego prostego faktu i jego skomplikowanych konsekwencjach pisze Herta Müller, niekoronowana gwiazda literacka niemieckiej sceny. Nie kto inny tylko Andrzej Stasiuk w jednej ze swoich książek powiedział bardzo symptomatyczną i dowcipną rzecz o Niemcach. Mają bardzo fajny kraj, byłby idealny do życia, gdyby nie sami Niemcy. Müller to powtarza. Robi to jednak na swój subtelny, jedwabny - nawiązując do tytułu książki - sposób. Styl jej książki to niczym wypluta z ust satyna. Materiał miękki, zmoczony i stracony dla wielkiego krawiectwa. Jej smak pozostaje w ustach czytelnika na bardzo długo. Nie tylko z powodu prostego, łatwo wpadającego w ucho rytmu tej książki. Müller posiadła bowiem wiedzę, która jest już zupełnie niedostępna mieszkańcom świata Zachodniego. Ona czyta nie tylko oczami i poznaje świat za pomocą ukrytego zmysłu.
Co to za zmysł? Być może zagadka byłaby głęboka dla mieszkańców dalekiego Zachodu, ale nie nas. My, Słowianie jesteśmy od niego wprost uzależnieni. To silnie zakorzeniony zmysł czuwania, węszenia, podpatrywania świata spod zmrużonych nieufnie oczu. Mieszkańca dawnych totalitarnych królestw poznaje się na pierwszy rzut oka. To ten z pochylonymi plecami, miłośnik poezji i płaskich krajobrazów. Człowiek, który od czasu do czasu pozbawia się jakichkolwiek właściwości.
Logiczny, skrupulatny styl niemieckiej pisarki rumuńskiego pochodzenia zdradza jej miejsce urodzenia. Gdzieś w Rumunii, daleko od Zachodniego świata rodzi się głos, który można porównać do siły wyrazu dziecka. Jest coś nieskażonego i wybitnego w surowym, a jednak ludzkim osądzie świata. Czytając „Głód i jedwab" odkrywa się prostą zależność; mówić o plamach nie zawsze oznacza zostać splamioną.
Narratorka tej książki jest jedna. W krótkich, treściwych pasażach buduje napięcie jak w prozie fabularnej, mimo że jej książka jest zbiorem felietonów. Zostały one opublikowane w najbardziej poczytnych tygodnikach niemieckich oraz podczas elitarnych zjazdów intelektualistów w Europie. Niejednokrotnie jej teksty były czytane podczas wręczania nagród państwowych, które w dość przewrotny sposób podkreślały charakter pisania. Oto bowiem teksty mówiące o krzywej idei państwowości w jednym kraju były odczytywane w zupełnie innym kontekście podczas oficjalnych zjazdów. Czy siła pojedynczego, wyrafinowanego i przedestylowanego przez doświadczenie głosu, mogła wpłynąć na zmianę myślenia niemieckich intelektualistów? Zastanawiałam się nad tym, czytając Müller.
Obszar doświadczeń, który odkrywa przed czytelnikiem niemiecka (rumuńska: do wyboru) intelektualistka, pokrywa się idealnie z pejzażem komunistycznym każdego z krajów wielkiego bloku. Również Polska inwestowała w prawdziwą hodowlę wielkich sportowców, traktując ich ciało jak materiał na sprzedaż. Sprzedaż i wykorzystanie. Sprzedaż i pretekst do podjęcia ryzykownej gry z oficjalną procedurą badawczą. Gry z przesuwaniem ustanowionych wcześniej reguł i granic możliwości fizycznych człowieka. W socjalizmie bito bowiem nieludzkie rekordy. Müller obserwuje zmagania z wielkim obciążeniem i wielką grawitacją w warunkach socjalizmu i kapitalizmu równolegle, mimo że dzieli je sporo lat różnicy. Narratorka doskonale jednak wyczuwa w sobie dwubiegunowość pewnych myśli i doświadczeń, wierząc, że dualizm został jej zaszczepiony w Rumunii. Sportowiec rumuński biegnie po zwycięstwo dla państwa, niemiecki dla kraju. Mniej więcej na tym polega główna i najważniejsza różnica w postrzeganiu systemów.
Największą zaletą tej skromnej książki jest jej lekkość (znowu nasuwa mi się skojarzenie z jedwabiem) i prostota. Müller pisze tak jak myśli; tradycja takiego pisarstwa sięga przede wszystkim literatury zakazanej, która mogła się objawić światu w tak zwanym „drugim obiegu". Właśnie w tej konwencji pisarze mogli nareszcie wypowiadać odważne sądy nie wysługując się ozdobną metaforą, ale święcie wierząc w zdrowy, ludowy osąd. Słowa musiały brzmieć prostolinijnie, a cała opowieść mieć konkretny kształt. Müller daje światu swoją prostotę i zdziwienie cudzoziemca. Solidny, wiejski sposób przeżywania świata przypomina warsztat innej pisarki rumuńskiej; Aglaji Veteranyi.
„Rumunia jest PODTEKSTEM tego, co dzieje się w Niemczech na moich oczach" - pisze na stronach swojej rozprawy Müller. Jej obraz świata budowany jest w błyskotliwych odsłonach, ma barwny, połyskliwy kształt, opiera się niemal w całości na szczególe. Jej pisarstwo to przede wszystkim łowienie najbardziej sensualistycznego zapisu rzeczywistości. A jednak jest w świecie rumuńskiej pisarki coś podejrzanego, co sama wychwytuje i rytualnie próbuje oczyścić. To słowa. Nie tyle ich zapis, ile ich użycie powoduje, że język, w którym się mówi jest coraz bardziej podejrzany. Świat przedstawiony z perspektywy cudzoziemki, kobiety dwujęzycznej, rani swoją obcością. Bo tak naprawdę Müller nie znajduje sobie nigdzie bezpiecznego, gościnnego domu. Wszędzie czai się słowna pułapka. Śledzenie słów należy do drugiego tropu, po którym łatwo można zgadnąć, skąd pisarz pochodzi. Wschodni świat i jego nomenklatura zdeformowała zdrowy rozsądek kilkuletniego dziecka i nałożyła fałszywą terminologię na język dzieciństwa. Stąd nieufność do słów.
Czytając rozprawę ze słowem podejrzanym przypominam sobie o jakże polskim i wielostronnym „załatwianiu" różnych spraw. Nie tak dawno dziennikarze Radiowej Trójki chcieli to słowo wyrwać z polskiego języka. Okazało się jednak, że polskiego „załatwić" nie da się zastąpić niczym innym. Müller z nostalgią i rozgoryczeniem wskazuje na niemieckie „zameldowanie", które odnosi ją nie tylko do spraw urzędowo - biurokratycznych, ale przede wszystkim języka tajnej policji.
Najciekawszym rozdziałem tej książki jest jednak niewątpliwie kazus o czystej poezji. I to nie tyle „czystej" w pojęciu wielkich poetyk, ile podejściu do czegoś w kontekście sakrum. Müller jest przekonana, że miłość do poezji w krajach Bloku Wschodniego ratowała ludziom godność. „Miłość do liryki w Europie Wschodniej - pisze autorka - nie jest żadnym pięknym mitem." Bo miłość do pojedynczego słowa lub całej frazy miała w sobie moc ocalającą. Przyklejało się ukochany wiersz do drzwi szafy i nie cierpiało się już ze strachu. Poza tym, jak przypomina sobie pisarka, strasznym przestawała się wydawać rewizja. W głowie pozostawała bowiem, niczym mantra, fraza czegoś prostego i nieskalanego.
Müller rozpacza, bo opuściła swój rodzinny kraj. W nowym porządku nie potrafiła się odnaleźć, więc pozostało jej życie w ciągłym ruchu. Pisanie nowych opowieści i wypowiadanie słów ma moc terapeutyczną w jej przypadku i jest niczym ostatnia modlitwa tuż przed snem. Müller istnieje dzięki odległości i dzięki niej mogła się narodzić jako pisarka. To symptomatyczne dla pewnych zawodów i powołań; stajemy się kimś z powodu goryczy i wielkiego rozczarowania. To odległość i wygnanie ulepiło jedną z najbardziej żarliwych felietonistek współczesnych Niemiec. Znowu okazało się jednak, że to, co najbardziej wartościowe nie pochodzi wprost z tego kraju. Czyżby klątwa państwa spustoszonego przez Narodowy Socjalizm nadal działała? Herta Müller jest tego najlepszym dowodem.
Herta Müller, Głód i jedwab, przełożyła Katarzyna Leszczyńska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2008.