Zabawa w wojenki

Agnieszka Kłos
Agnieszka Kłos
Kategoria kultura · 14 marca 2008

Wojna to szybka informacja. Gdyby się dobrze zastanowić, w naszej głowie wojna zajmuje co najmniej dwie klisze; historyczną z zastrzeżeniem, że na tej wojnie się nie znamy, nie jesteśmy w stanie przypomnieć sobie faktów z nią związanych oraz jej wyniku. I współczesną, która opiera się wyłącznie na sztucznie generowanym obrazie. Wojna zatem istnieje w zbiorowej wyobraźni, ale owoców jej nie znamy.

 

Chyba, że wojna wybucha gdzieś blisko. Z reguły mówi się znacznie później o jej nieprzewidywalnym charakterze, zaskoczeniu jakie wywołała u potomnych oraz niewiedzy, jaką mamy na jej temat. Wojna i całe o niej wyobrażenie opiera się bowiem wyłącznie na stereotypie. To on podpowiada nam, czym we współczesnym świecie jest wojna. Problem polega jednak na tym, że współczesna wojna z historyczną ma niewiele wspólnego. W pewnym bolesnym sensie doświadczają tego polscy żołnierze, którzy wyruszają na wojnę światowych sił jak na romantyczną wycieczkę po odrobinę kasy lub przeżycia. Nie wiedzą, że grozi im nie tylko utrata życia (w kontekście niektórych tortur i cierpień wydaje się ona nieważna), ale okaleczenie podlegające psychologicznej nomenklaturze: zespół stresu pourazowego.

 

 

Żołnierze są tylko ludźmi. Żyją w określonym kodzie społeczno - historycznym i wierzą w to, co mówią im media. Co więcej, zostają równie sprawnie uwodzeni możliwością zdobycia wielkich pieniędzy, co reszta społeczeństwa podczas wyborów. Wojna kojarzy się z podnieceniem, oczekiwaniem na coś wielkiego, z dniem, który zapada w pamięć. We wspomnieniach amerykańskich żołnierzy, którzy walczyli w Wietnamie, dzień wyjazdu na wojnę kojarzył im się z wielką majówką. Mówili, że nie pamiętali, kiedy stracili dziewictwo, ale pierwszy raz na wojnie mają śmiało zapisany w swojej pamięci. Rodzi to podejrzenie, że człowiek, natura biologiczna, znacznie lepiej pamięta rzeczy, które przynależą do garderoby śmierci niż życia. Wojna stoi po stornie śmierci w sposób jednoznaczny i stabilny.

 

 

Przyjrzyjmy się bliżej amerykańskim żołnierzom. To właśnie oni najczęściej oddają strzały w trosce o resztę świata. Bywają kolegami Polaków na froncie i ich szkoleniowcami. Kojarzą się nieodłącznie z walką w Wietnamie, w której poległo znacznie więcej cywilów niż żołnierzy po obu stronach barykady. Ale na tle wielkiej (kolonialnej) polityki USA to drobiazg. Drobiazg na tyle błahy, że nigdy Stany Zjednoczone nie oddały oficjalnego hołdu ofiarom poległym w walce na cywilnych terenach. W pewnym sensie sytuacja Wietnamu powtarza się dziś na Bliskim Wschodzie.

 

 

Czy przeciętny żołnierz biorący udział w wojnie, zastanawia się, po co to robi? Prawdopodobnie nie. Proces wyparcia obrazów, które codziennie rejestruje jest tak silny, że nie przypominają się mu nawet we śnie. Jedyne, co dręczy przeciętnego żołnierza na froncie to głód albo apetyt na smakołyki, tęsknota za domem lub po prostu żądza.

 

 

Wróćmy na chwilę do amerykańskiego żołnierza. Jest, jak wspomniałam, kolegą i starszym bratem wojennym dla Polaka. Jest też stróżem jego moralności i wzorem, który może naśladować. W strukturze wojska i podczas wojny żołnierzom potrzeba mocnych, jednoznacznych wzorców moralnych. Oczywiście nie wszystkie dają się zaklasyfikować jako dobre. Większość wzorców to antywzorce, sprowadzane z podświadomości, wykarmione na papce telewizyjnej oraz podretuszowane tradycją wojenną. Amerykańscy żołnierze inspiracji szukają w Wietnamie, mimo że ich koledzy wrócili stamtąd poturbowani.

 

 

Trudno jednoznacznie określić, po co nam wojna. Z punktu widzenia przeciętnego Polaka wojna nie znajduje bezpośredniego przełożenia na codzienne życie. Spadek cen ropy naftowej wpływa w stopniu ułamkowym na cenę chleba. Informacje medialne, z których Polacy czerpią na co dzień, nie wpływają jakoś znacząco na poprawę ich kondycji etycznej. Jednym słowem przeciętny Polak zasypia przed telewizorem. Nawet jeśli przypadkiem leci tam kolejny raport o wydarzeniach z wojny.

 

 

Istnieją na świecie jednak ludzie, którzy mimo niepokojącego szumu medialnego i wszelkich wyroczni, podejmują się samotnej podróży do kresu nocy. Potrafią nie tylko doskonale wyczuć prądy związane z najnowszą estetyką (to jest językiem sztuki), ale umieją dopasować jej dynamikę do obrazów, o których chcą opowiedzieć. Wojna nie przestaje niepokoić sztuki. Wojna ją dokarmia, leczy z frustracji i znużenia. Wojna wreszcie stanowi i wpływa na tradycję. Anda Rottenberg twierdzi przecież, że cała sztuka polska, którą nazywa się potocznie "współczesną", opiera się wyłącznie na obrazach wojny. Obojętnie w jakim stopniu z nią związanych. Artyści polscy po prostu związani są z tożsamością wojenną i traumami, które wnieśli do sztuki ich dziadkowie i ojcowie.

 

 

Przyglądam się wojennym obrazkom, które robią moi koledzy fotoreporterzy. Jest w nich wszystko to, czego potrzebuje moja głowa do opowiedzenia sobie o wydarzeniach na świecie. Jest zatem resztka domu, po którym biegają żołnierze w piaskowych mundurach, jest dym nad spalonym miastem. Są umorusane dzieci. W jednej chwili obraz wojenny opowiada mi skondensowaną, skończoną historię o świecie, w którym żyję i doświadczam jej jako opowieść o micie. Na świecie trwa przecież nieprzerwana walka dobra i zła, kobiety i mężczyzny, dnia i nocy. Dlaczego zatem państwa czy nacje nie miałyby powielać zachowania najbardziej stereotypowego i wpisanego w strukturę tego świata?

 

 

A zatem wojna jest przymierzem ze światem. Być może brutalnym i krwawym (czy nie przypomina on porodu?), ale potrzebnym, żeby wygenerować nową jakość. Już dawno naukowcy orzekli, że gdyby nie wojny, świat zostałby zalany przez masę głodnych, spragnionych pracy ludzi. Wojna pełni więc funkcję wielkiego sprzątacza na ziemi. W tym kontekście być może łatwiej zrozumieć nam połączenie profanum i sakrum, jakiego dokonała Ewa Harabasz (http://www.gallery.leguern.pl/). Artystka sięgnęła do najpierwotniejszych wyobrażeń sakrum i profanum. W wyniku wielkiej kondensacji i skrótu otrzymaliśmy ikonę. Ni mniej, ni więcej; obrazek święty z wielkimi męczennikami wojennymi.

 

 

Cykl współczesnych ikon Ewy Harabasz postawiły całe moje dotychczasowe wyobrażenie o wojnie na głowie. Okazało się bowiem, że wojna potrafi być czystą siłą niszczycielką, a jednak postrzeganą jak sakrum. To ona bowiem zbija ze sobą dwie nacje, które nigdy w tak silnym dialogu nie występowałyby. W sztuce - jak mówi Katarzyna Kozyra - marzenia stają się rzeczywistością. Chcę dodać - na wojnie tym bardziej.

 

 

Zatrzymane na nieboskłonie postaci, wycięte z kadru fotografii lub filmu, znajdują u Ewy Harabasz swoje miejsce. Otrzymują przestrzeń niemożliwą, utopijną, która w rzeczywistości nie tylko nie występuje, ale biorąc pod uwagę konflikt zbrojny, wystąpić by nie mogła. Artystka pokazuje bowiem na jednym kadrze (desce, ponieważ pracuje w oparciu o tradycyjny styl malowania ikon), jak zespoleni wojną mogą paść sobie w ramiona wrogowie i ofiary. Dlatego te obrazy mają siłę pocisku. W jednej chwili pozbawiają nas dziecinnego wyobrażenia o skali wojennej, którą zasłyszeliśmy w piosenkach, zobaczyliśmy na filmach i odczytaliśmy przez pryzmat wielkiej lub słabej literatury. Harabasz nie ma wątpliwości; jej sztuka opowiada językiem niezwykle współczesnym i cynicznym, a jednak mówi wprost. Oto żyjemy w czasach pełnego zespolenia języków sakrum i profanum, języków sztuki i mediów, języków mówionego i pisanego. Wojna to świat karnawału, w którym wszystko zostaje wywrócone do góry nogami. To również czas narodzin wielu myśli i wielu słów. Czasem nowych (o wojnie pisali przejmująco Apollinaire czy Hemingawy), a czasem zupełnie trywialnych (miliony żołnierskich blogów publikowanych bez cenzury w sieci).

 

 

Po obejrzeniu kilku ikon z kolekcji Ewy Harabasz nie mam pewności czy wojna jest komukolwiek potrzebna, jestem jednak pewna, że jeśli mam ją oglądać, chcę to robić tylko za pośrednictwem tak mądrego i dogłębnego komentarza.