Głosowanie nogami

Agnieszka Kłos
Agnieszka Kłos
Kategoria kultura · 10 marca 2008

Kilka lat temu polskie feministki zainteresowały się fenomenem demokracji, nazywając ją "połową demokracji". Jaka to demokracja - pytały - do której ma dostęp jedynie połowa polskiego społeczeństwa? W najgorszych przepowiedniach nie udało im się jednak wywróżyć tego, co stało się w kilka lat potem. W Polsce, jak mawia Michał Zygmunt w swojej książce "New Romantic", nastała noc polityków - wampirów. Kiedy wstanie dzień?

  

Być może wstanie dopiero wtedy, kiedy uradowana polską demokracją połówka Polski zauważy, że sięga po dobrodziejstwo zagwarantowane dla wszystkich. Pytanie tylko, czy proces przebudzenia może być spontaniczny i czy nie należy już teraz przedsięwziąć jakichś środków, żeby to przyśpieszyć. Feministki powiedziały dość w 2000 roku, organizując pierwszą w Polsce Manifę. Po ośmiu latach dołączyli do nich Zieloni, antyglobaliści, lewacy, geje i lesbijki oraz wszyscy wywrotowcy, dla których system jest za ciasny. Marsze organizowane przez polskie feministki poruszały media tylko na początku. Bardzo szybko okazało się bowiem, że znacznie ciekawsze relacje są tylko wtedy, kiedy naprzeciw feministek rusza Marsz Normalności. Dopiero brutalne zderzenie dwóch racji generowało świeże wiadomości.

 

Czy marsze można uznać za przejaw, a właściwie wielkie wołanie polskiego społeczeństwa o pełną demokrację? Ostatecznie po ośmiu latach chodzenia (głosowania nogami, jak zwykli mawiać entuzjaści Manif), feministki doczekały się plagiatów. W całej Polsce wszelkie marsze przeciwko władzy zaczęto nazywać "manifami", zapominając, że Manifa jest tylko jedna. Proces zawłaszczania nazwy zarezerwowanej przez organizatorki marszy w Warszawie, trwa od jakiegoś czasu i dotyczy również Wrocławia. Nie tak dawno Stowarzyszenie Piękna Polska (http://piekna-polska.pl/), zorganizowała swój wiec przeciwko pomnikowi Bolesława Chrobrego, nazywając go zaczepnie "manifą". Była to zresztą jedyna manifa w mieście, tak się bowiem złożyło, że żadna organizacja feministyczna prawdziwej Manify nie zrobiła. Wrocław pozbawiony Manify i tak pozostaje najbardziej promowanym miastem w Polsce. Trochę sztucznie dokleja mu się etykietkę "stolicy kulturalnej kraju". Wielka szkoda, że w mieście tak kulturalnym brak silnego ruchu feministycznego. Jak pokazują wyniki sondaży, nie przeszkadza to większości młodych Polaków traktować Wrocław jako najbardziej tolerancyjne i wielokulturowe miasto. Ponad połowa samych warszawiaków deklaruje chęć studiowania właśnie w tym mieście, inni planują spędzić tu najbliższy weekend lub wakacje.

 

Historia marszy nie jest długa. Zapoczątkowali je geje zgromadzeni wokół nowojorskiego klubu "Stonewall Inn", na który policja urządzała naloty. Powtarzające się szykany i gnębienie ze strony władzy spotkało się pewnej nocy z ostrym protestem klientów klubu. Geje wyszli na ulicę i zaczęli się z policją bić. Był to pierwszy odważny krok zmierzający do tego, żeby zająć w przestrzeni publicznej należne sobie miejsce. Pewna noc 1969 roku zapoczątkowała historię ruchu gejowsko - lesbijskiego. Wraz z nim zaczęły pojawiać się spontanicznie marsze jako przejaw zajęcia miejsca w przestrzeni publicznej. Wkrótce wszyscy, którzy czuli się jakkolwiek wykluczeni ze społeczeństwa, solidaryzowali się z ruchem gejowsko - lesbijskim i brali udział w corocznych marszach. Ten pierwszy, groźny w swojej ostentacji i jednoznaczności, wystarczył mieszkańców Nowego Jorku. Podobne marsze w wiele lat później udaje się zorganizować w Budapeszcie, Bukareszcie, Kirynowie, Rydze i Moskwie.

 

W Polsce o luksus demokracji walczymy od 2001 roku. Pierwszy marsz organizuje Szymon Niemiec w Warszawie. Ze względu na niską frekwencję marsz rejestrują niemal wyłącznie lokalne media, zwracając uwagę na malowniczych panów z piórkiem w tylnej części ciała i kobiety z dorysowanymi wąsami. Mediom umknęło coś istotnego, co nie mieściło się w ramach sztywnej i ciasno pojętej "demokracji", to mianowicie, że po raz pierwszy ruch gejowsko - lesbijski w Polsce definiuje prawdziwy ustrój w jakim pogrążona jest reszta społeczeństwa. Z pewnością obecnego ustroju demokracją nazwać nie sposób. Tylko nieliczni komentatorzy, zgromadzeni wokół liberalnych środowisk akademickich oraz lewica i Zieloni, zauważyli, że marsze organizowane przez mniejszości seksualne i feministki, nie są wyrazem jedynie ich protestu, ale komentują rzeczywistą sytuację w Polsce, oceniając ją jako zagrażającą idei prawdziwej demokracji. Czy można - pytali pierwsi organizatorzy marszy w Polsce - definiować demokrację jako przywilej dla uprzywilejowanych?  Zakładając obłudnie, że w ramach polskiej demokracji gejów, lesbijki i feministki można bezkarnie ze społeczeństwa wykluczyć.

 

Przez kolejne lata marsze robią hałas. Tupot nóg coraz większej ilości uczestników próbują zagłuszyć coraz brutalniejsze akty zakazów ze strony polityków. W starszych Polakach odzywa się uśpiona solidarność z uciskanymi, którą czuli w latach Solidarności. Niektórzy sytuację w kraju oceniali przez pryzmat wydarzeń Marcowych. Podczas kolejnych marszy i Manif do rzędu wykluczonych z oficjalnego ustroju dołączyły pielęgniarki, górnicy oraz emeryci. Trudno w tej sytuacji było ukryć, że stan polskiej demokracji przeżywa swój rozkwit. Jeszcze nigdy zagraniczni komentatorzy nie zarobili tak łatwo swoich pieniędzy. Depesze i relacje z polskich miast, w którym ruszały marsze zapełniały szpalty najważniejszych magazynów w Europie. Światu przypomniała się Polska i jej niezwykłe, a jednak zupełnie stłumione oczekiwania na wolność. Feministki w oczach Zachodu podjęły się zadania wyjątkowego; znów jak w czasach Powstania Styczniowego czy Warszawskiego kobiety organizowały wydarzenia społeczne, nie bacząc na konsekwencje polityczne. Polskie kobiety wyszły na ulicę nie po to, żeby walczyć jak w czasach Solidarności o wolność, ale o rewizję fałszywie pojętej demokracji. Na obrazach w zagranicznej prasie można było zobaczyć obrazek; alegorycznie pojęta Wolność wiedzie polski lud na barykady.

 

Ulica posiada swoją dynamikę, strukturę i historię. Wyjście na nią inicjuje nie tylko nowe opowiadanie w przestrzeni miasta, ale nakłada to wydarzenie na wielowątkową siatkę skojarzeń historycznych. Marsz przestaje być zatem jedynie głosowaniem nogami, a staje się przejawem bardzo zaangażowanej dyskusji o kształcie życia politycznego w Polsce. Ulice są już nasze, łatwo dziś daje się zauważyć, że cenzura polityczna przeniosła się gdzie indziej. Politycy bronią dziś dostępu do mediów i edukacji. Czy prawdziwa demokracja musi chronić przed czymś własne społeczeństwo?

 

Żyjemy w państwie nudnych, jałowych i żenująco przewidywalnych sądów politycznych. Dzieje się to za sprawą czystek, jakie rząd polski poczynił po drugiej wojnie światowej. Wszyscy obywatele tak zwanej "drugiej kategorii", w tym mniejszości etniczne oraz Żydzi, zostali z niej brutalnie wyrzuceni. Bardzo plastycznie opisuje ten proces Jan Gross w swoim "Strachu". Jałowa ziemia rodzi jałowych obywateli, którzy boją się różnorodności i wielowymiarowości życia. W pewnym sensie pokutuje w nas w dalszym ciągu zabobon, który dominował w polskim dyskursie publicznym od XVIII wieku; a brzmi on następująco: nasz kraj opiera się na religii katolickiej i języku, których bronić będziemy aż do śmierci. Współczesnym politykom trudno uwierzyć, że wiek XIX dawno przebrzmiał, a Polska niepostrzeżenie dla nich weszła na zupełnie inną drogę historyczną, a zatem również jej ulice nabrały zupełnie innego znaczenia. Pewna część oświeconego społeczeństwa już wybrała i głosuje coraz głośniej nogami, a politycy? Nawet na forum Unii Europejskiej robią swoje sakramentalne dwa kroki w tył.