Język to wędka, na którą możesz złapać dobrą pracę, premię i wyborców. Po wielkiej wygranej język udanego spotu chowa się po prostu do szafy, żeby wydobyć stamtąd umęczony, zanieczyszczony angielskimi zwrotami język nasz powszedni. Czy Europa Środkowa skazana jest na głęboką fascynację językiem angielskim i amerykańskim?
Po wieku przymusowej fascynacji językiem rosyjskim, po którym - umówmy się - nie pozostało w języku polskim ani jedno wspomnienie, pojawił się kolejny trend. Tym razem na współczesną łacinę, czyli język angielski. Ma on spore szanse na wniknięcie do codziennego języka Polaków, opanował bowiem wszystkie dziedziny życia; od seksu po najnowszą technologię. Tymczasem rosyjski został wygnany z kraju wraz z ostatnimi stacjonującymi tu żołnierzami, których resztki dogorywały w Legnicy i we Wrocławiu. Ruski poszły won, zamiast nich pojawili się syci panowie w białych kołnierzykach. I niby nic wielkiego się nie stało, bo nadeszły po prostu inne czasy, dla melodii naszego języka zmieniło się jednak wszystko.
Podobno najlepiej dziś mówić nie tyle angielskim, co jego specyficzną netową odmianą, którą posługują się najmłodsi Angole. Bariera ich języka to kamuflaż i pozór, który doskonale sprawdza się w czasach netokracji. Zupełnie niezrozumiani w szkole, kościele czy domu, młodzi Anglicy uciekają do świata, który ich musi wchłonąć. Sieć stała się domem dla wielu dysfunkcyjnych nastolatków i tablicą do zapisania. Język sieci dynamizuje rozwój lub obumieranie narodowych języków, gdziekolwiek by one nie żyły. To proces nie do zatrzymania; fascynujący i groźny jednocześnie.
Obraz powracających do kraju Ruskich jest obrazem nostalgicznym. Nie mówię o nim w kategoriach wielkiej polityki między dwoma krajami (którzy jak w każdej przypowieści o sąsiadach nie potrafią żyć zgodnie), ale obrazu podsumowującego pewną epokę. Wraz z Ruskimi z Polski zniknął pewien kod kulturowy, który wielu mieszkańców naszego kraju uznało za swój. Ruscy nie wprowadzili w Polsce Internetu, pozwolili jednak zaistnieć komunizmowi, broni palnej, cenzurze, partii i wielu innym czynnikom sprawującym na co dzień kontrolę nad pojedynczym obywatelem. Wielki Brat ze wschodu czuwał tak, jak potrafił. Również językowo, bo język wroga (lub przyjaciela, w zależności od opcji), należało umieć. Znajomość języka rosyjskiego określała granicę między elitą a narodem. Jednak paradoks polegał na tym, że uczyć się go musieli wszyscy obywatele. Elita mogła go co najwyżej używać (wiadomo było, że wjazd do kraju przyjaciół mają tylko ściśle wyselekcjonowane osoby).
Język współczesnej polszczyzny ma się tak jak nasz kraj. Dokładnie w połowie drogi. Tradycja rosyjska poszła w niepamięć i wraz z ostatnimi żołnierzami oraz straganiarzami rozpłynęła się w latach 90. Tymczasem w tkance języka zaczęła narastać pewna próżnia, którą świetnie uzupełnił język angielski ze swoją skocznością, szybkością, adekwatnością, ze swoim irytującym i wszędobylskim skrótem. Zupełnie jak gdyby Angole czekały tylko na jakiś wynalazek, żeby go nazwać. Język korespondentów życia codziennego staje się wykładnikiem naszych myśli. Czy to nie przerażające?
Ale we współczesnej niby polszczyźnie jest jeszcze coś. To tradycja znacznie groźniejsza od pohukiwań ekspansywnych Anglików. Chodzi o jadowity i paszkwilancki język polityków, którzy uwielbiają coraz ostrzejsze zwroty. Jest w tym pewna logika (jak odmówić jej wielkim przywódcom Polski?), która zawiera się po pierwsze w tradycji sanacji, a po drugie w liberalizmie. Skoro jest wszystko wolno obywatelom, to dlaczego prawo nie pozwala politykom przeklinać?
Język codzienny roi się od nienawiści, przekleństw, błędów językowych i negatywnych ocen. W sumie powinnam dodać; nie ulega wątpliwości, że tak jest. I jeszcze; czy spodziewaliśmy się czegoś innego po XXI wieku? Przecież żyjemy na styku bełkotu netowego i rozpadu tradycji w realu. Jak może brzmieć język w oparciu o te dwie przestrzenie?
Podobno nikt tak pięknie nie przeklinał, co Piłsudski. Sanacja wypracowała ostry język polityki, który opierał się jednak o tradycję najlepszej retoryki, mimo że na co dzień korzystał z języka "rynsztoku". Dziennikarze i publicyści ówczesnej Polski uczyli się przeklinać w sposób parlamentarny, czyli "na Piłsudskiego" lub musieli uznać, że ich polszczyzna została w tyle. Piękna choć dynamiczna tradycja Piłsudskiego (niektórzy twierdzą, że był kontrowersyjny ze swoim językiem polityki), odeszła jednak do lamusa. Nastały czasy małych polityków i małych słów, szczekania, wycia, podżegania do nienawiści wobec mniejszości. A wszystko to dzieje się nie w stylu biblijnym tylko chodnikowym. Mimo że większość wężowego plemienia polityków należy do obozu katolickiego. Dlaczego czepiam się właśnie polityków? Bo obok mediów stanowią wzór do naśladowania (mimo że większość Polaków traktuje ich jako anty - wzór) i obowiązuje ich zapis mówiący o tym, że urzędnicy państwowi powinni posługiwać się poprawnym językiem polskim. Praktyka jednak w Polsce idzie zupełnie inną drogą niż prawo. Być może dlatego o Polsce mówi się "naród pokręconych dróg i biografii".