Przystanek Woodstock '99

Arek Janicki
Arek Janicki
Kategoria kultura · 30 października 1999

Dawno, dawno temu, gdy na świecie żyli jeszcze prawdziwi hipisi, za ogromnym oceanem na małej farmie niedaleko Woodstock odbył się najbardziej zajebisty festiwal wszechczasów.

Dawno, dawno temu, gdy na świecie żyli jeszcze prawdziwi hipisi, za ogromnym oceanem na małej farmie niedaleko Woodstock odbył się najbardziej zajebisty festiwal wszechczasów. W tamtych czasach w USA urządzano wiele tak potężnych zlotów młodzieżowych, ale właśnie ten z 1969 został w pamięci ludzi jako kultowy obraz społeczeństwa dzieci kwiatów.

Po tej stronie oceanu w tamtych czasach było inaczej. Zza żelaznej kurtyny czasami przybywały do Polski płyty Beatlesów, może czasami udało się złapać w radiu rozgłośnię Luksemburg i posłuchać rokendrolowych kawałków, ale na tym to się kończyło. Tak mi przynajmniej mówiła mama. Potem gdy kurtyna zaczęła się kruszyć mieliśmy Jarocin, który pamiętają starsze punki, a od kilku lat Jurek Owsiak organizuje Przystanki Woodstock. Panuje tam atmosfera zupełnie jak w Przystanku Alaska -serialu, który zna prawie każdy. Przez trzy dni ludzie zapominają o rzeczywistości i żyją w zupełnie innym świecie. Po części to alkohol i trawa budują ten niepowtarzalny, psychodeliczny nastrój imprezy, którego nie da się opisać.

Volkswagen GarbusW tym roku festiwal odbył się tak jak w poprzednich latach w Żarach w dniach 6-8 sierpnia. Gdy przyjechałem tam w czwartek na polu było już pełno namiotów. Niektórzy byli tu od początku tygodnia. Muzyka grała już w wiosce Kryszny i w wiosce księży katolickich czyli na Przystanku Jezus. Było tam całkiem fajnie - szczególnie rozbawił mnie transparent "Bóg jest OK.". Był tam też wielki biały krzyż który podobno zaatakowali sataniści. Pewnie chcieli go obrócić, jednak atak został odparty.

...bo tu jest Polska, a w Polsce się pije...

Ludzie nie marnowali czasu opróżniając kolejne puszki z piwem i wczuwając się w klimat Przystanku kiedy nagle zapadła noc i gdy tylko się obudzili był już pierwszy dzień festiwalu. Namiotów ciągle przybywało. Przybywało też kurzu i śmieci i gdy o 15.00 rozpoczęły się koncerty wszyscy poczuli przypływ energii. Jurek był szczęśliwy, że pomimo kłopotów udało mu się po raz kolejny zorganizować tą imprezę. Wprowadzono prohibicję - oficjalnie można było kupić tylko piwo, ale jak się ktoś postarał to mógł dostać coś mocniejszego spod lady.

Wszyscy żyliśmy w zupełnie innym świecie i gdy robiło się coraz ciemniej ludzie zaczęli coraz bardziej się nakręcać i można było zobaczyć wiele ciekawych rzeczy. Kilku wariatów przewróciło ogromne kontenery na śmieci i zaczęło po nich skakać w rytm muzyki dobiegającej ze sceny, inni wskakiwali na przejeżdżające od czasu do czasu samochody i taka pędząca, wrzeszcząca góra ludzi przebijała się przez tłum. Z powodu braku środków transportu na terenie miasteczka ludzie wykorzystywali wszystko co miało koła - widziałem wózki, takie dla dzieci i nawet takie pożyczone z supermarketu.

Oczywiście, tak jak to było na Woodstocku przed trzydziestu laty, tak i tym razem musiały odbyć się rytualne kąpiele błotne. Najwięcej błota było pod prysznicami i właśnie tam było centrum "błotniaków". Od czasu do czasu porywali jakąś czystą niewiastę która chciała trochę schłodzić się pod prysznicem i wciągali ją w kleistą maź. Również ja poznałem smak błota, bo pewnego razu, gdy poszedłem trochę zmoczyć rozgrzane słońcem ciało i stałem spokojnie łapiąc kropelki wody, chłopcy z błota postanowili zaatakować prysznic. Rozpoczęła się ofensywa, błoto latało nad głowami i po minucie prawie każdy był już brudny, wtedy ktoś krzyknął "nie damy się!" i zaczęliśmy odpierać atak. I tak już byliśmy brudni, więc co nam szkodziło. Prawie wszyscy spod prysznica rzucili się do walki, zajęliśmy strategiczny punkt - małą kałużę błota i stamtąd nacieraliśmy na błotniaków. Po jakimś czasie wszyscy rozbiegli się gdzieś i mogliśmy spokojnie dokończyć kąpiel. Mówię wam, to błoto strasznie trudno się zmywało, szczególnie pod zimną wodą... ja nie miałem cierpliwości i poczekałem aż wyschnie i samo odpadnie.

W tym roku Przystanek Woodstock stał się największym rockowym koncertem na Scenaświecie. Nawet amerykański Woodstock nie zgromadził takich tłumów. W gazetach pisali, że było 200 tys. ludzi, a Jurek krzyczał ze sceny, że "jest nas już 300 tys.". Moim zdaniem prawda leży gdzieś pośrodku i do Żar zjechało się ćwierć miliona ludzi. Jak to fajnie brzmi, 250 tysięcy ludzi - nie ma chyba zbyt wielu miast które mogły by się pochwalić taka liczbą mieszkańców.

Najwięcej ludzi było w sobotę i wtedy panował też najlepszy klimat. Tego dnia były sztuczne ognie, więc ludzie z okolicy zjeżdżali się, aby chociaż trochę poczuć atmosferę Woodstocku. Wiele osób przeżyło wtedy najwspanialsze chwile swojego życia. Naprawdę fajnie jest siedzieć sobie pośród setek tysięcy ludzi i wraz z nimi przeżywać tak niezwykłe zjawisko jak wybuchające na niebie fajerwerki. Fajnie jest też wtedy przytulić się do kogoś bliskiego i naprawdę już nic więcej do szczęścia nie potrzeba...

W sobotę grała też Ania z Closterkeller i mistyczny Ankh. W ogóle najlepsze zespoły grały późno w nocy - w piątek Acid Drinkers a w niedzielę Dżem. Trochę szkoda, bo niektórzy nie doczekali występów i zalegli gdzieś w połowie drogi pomiędzy toaletami a sceną. Było bardzo dużo ludzi bez namiotów - niektórzy chwycili tylko w rękę jakąś bluzę i pojechali w nieznane, potem spali w namiotach Kryszny lub w ukradzionych śpiworach, a zresztą wszędzie ktoś spał. Przechadzając się w nocy po miasteczku widziałem wielu drzemiących pod chmurką.

W jedynym kawałku gazety woodstockowej, który przywiozłem do domu jest mały artykuł Jurasa o przyszłości Przystanku. Pisze, że w przyszłym roku będzie zupełnie inaczej - nie zależy mu na ilości ludzi ale raczej na jakości. W sumie ma rację - tegoroczny Woodstock nie miał w sobie już takiego klimatu jak rok temu. Było fajnie - ludzie, błoto, fajerwerki, muzyka i alkohol, ale czegoś jednak brakowało. Każdy z kim rozmawiałem i kto był już chociaż na jednym przystanku mówi, że kiedyś było lepiej. Trudno jest mi to wytłumaczyć, ale w całym tym zamieszaniu gdzieś zgubił się tajemniczy, magiczny duch Woodstocku sprzed trzydziestu lat. Nie było już tej typowo hipisowskiej atmosfery miłości, beztroski, narkotycznych odlotów... Co krok spotykałem jakieś panieny na wysokich obcasach spacerujące z gościem w dresach, po fajerwerkach pierwsze co usłyszałem to: "no dobra, widzieliśmy już to co chcieliśmy zobaczyć, wracamy do domu". Takie małe szczegóły bardzo zmieniały obraz woodstocku. Nawet muzyka czasami uderzała w uszy okropnie wymaglowanymi przez radio Blendersami i Maanam'em.

Trochę odstraszał mnie też wszechogarniający kurz i brud. Wszędzie było pełno śmieci i chodząc na boso (szczególnie w nocy) mogłeś wdepnąć w naprawdę dziwne rzeczy. Tylko na obrzeżach festiwalu, z dala od sceny i całej "cywilizacji", można było spokojnie patrzeć w gwiazdy. Tam była jeszcze cząstka natury. Można powiedzieć, że miasteczko pokoju przerodziło się w wielkie miasto. To trochę tak jakby w Cicely, miasteczku z Przystanku Alaska, zbudowano ZOO, park rozrywki i fabrykę lizaków. Zaczęliby się zjeżdżać ludzie z okolicy i popsuli by cały serial...

Trochę zazdroszczę Jurkowi odwagi. Zazdroszczę mu, że potrafi rezygnować z czegoś co rośnie, rozwija się w nieskończoność na koszt kameralnej imprezki jaką z pewnością będzie Przystanek Woodstock 2000. Pod górę - to droga tylko dla najwytrwalszych. Jurek, my pójdziemy za tobą nawet na koniec świata i o jeden krok dalej!