Wieczorek

SKC - Arek Sokal
SKC - Arek Sokal
Kategoria kultura · 15 grudnia 2000

O sztuce młodych, czyli relacja z imprezy promocyjnej Ha!artu

        Kiedyś, kiedy jeszcze za bardzo nie można było uświadczyć w polskiej telewizji filmów innych niż z ZSRR, czy ewentualnie z Czechosłowacji, przez przypadek zapamiętałem jedną scenę z filmu produkcji bodajże (o zgrozo) USA. Była to scena, gdzie na bal, około północy, wchodzi para ze słowami "W wyższych sferach takie spóźnienie uchodzi za dobry ton". Genialne! Cóż za wstrząs dla kilkuletniego dzieciaka - więc to tak jest na zachodzie!

Dziś już wiem, że jesteśmy coraz bliżej zachodu, a nie chcąc uchodzić za osobę pozbawioną dobrego smaku wychodzę i ja z półgodzinnym spóźnieniem i kieruję się do klubu "Miasto Krakoff", gdzie mają czekać "artystyczne atrakcje" na wszystkich, którzy żyją w świecie wielkiej sztuki.

impreza promocyjna magazynu

Ha!art

13 grudzień 2000, Miasto Krakoff

Nie przypuszczałem jednak, że organizatorzy - redakcja Ha!artu - mają gust lepszy od mojego: impreza rozpoczyna się z 70-minutowym opóźnieniem. A oto jakie artystyczne atrakcje czekały na uczestników imprezy:

Otwierają ją 3 filmy Małgorzaty Szumowskiej: Cisza, Wniebowstąpienie oraz 7 lekcji miłości.

Filmy jej, to zbiory drobnych scenek z życia różnych postaci. W pierwszym widzimy urywki z momentu narodzin cielaka, kąpiel dziecka, potem ich stopniowe dorastanie. Pełno tu odgłosów, jakimi wysycone jest życie w gospodarstwie wiejskim. Odgłosy czasem tak zwyczajne, że często ich nawet nie zauważamy: bzyczenie muchy, stukanie drzwi, szczękanie łańcucha. Tytułowa 'Cisza' - film jest bez dialogów, praktycznie bez wymawianego słowa - nadaje tym odgłosom całkiem innej wagi, jak również pokazuje nam jak wiele można rozumieć przez słowo "cisza".

        We "Wniebowstąpieniu" widzimy najpierw tańce, hulanki i swawole w rytm rosyjskiej muzyki etnicznej. Wśród bawiących się co jakiś czas widzimy chłopaka w radzieckim (?) mundurze wojskowym. Tańce na stole, między butelkami wódki, siwo od dymu papierosowego, a ludzie z trudem utrzymują swoje głowy. Wszystko cichnie, gdy nagle pojawia się człowiek w czarnej skórzanej kurtce. Napięcie i niepewność; nagle z nieba spadają pieniądze, a ludzie rzucają się je zbierać. Impreza kończy się, a ów chłopak w mundurze żegna się na tle zachodzącego słońca z dziewczyną. Odchodzi w dal po torach kolejowych. Potem słyszymy ogłosy wybuchów, walki; wojny? A co jakiś czas widzimy jak ludzie przeliczają pomięte pliki pieniędzy. Czyżby one miały sprawić, że nie będziemy tych odgłosów mordu słyszeć? Możliwe. A nie jest tak..?

Trzeci film, czyli "7 lekcji miłości" to zapiski z lekcji śpiewu. Mozolne ćwiczenie pasaży, poszerzanie skali głosu, dopracowywanie artykulacji, odpowiedniego frazowania. Mijają kolejne zajęcia, przewijają się uczniowie, ktorzy stają przy czarno-białej klawiaturze, na której nauczyciel gra akompaniament. Film zamyka scena urodzin nauczyciela, na której odśpiewane jest "Sto lat" oraz kilka pieśni głosami już świetnie wyćwiczonymi.

        Światła na scenę i wychodzą laureaci konkursu imienia Czycza. Jako pierwszy swoje wiersze czyta Kuba. W tle słychać muzykę niedbale szukającą melodii, która doskonale oddaje nastrój wierszy. Pierwszy to "Koniec lata"- podmiot wspomina podróż pociągiem, latające owady; obserwuje i zastanawia się nad otoczeniem jakby już nigdy miał już nie zobacyzć podobnej sceny. Następne wiersz, chociaż nieco inne tematycznie i w sposobie przekazywania treści ukazują jednak doskonały warsztat i od razu widoczny styl poety. Słowa, czasem zdające się być niedbale rzucane i lawirujące między tematami raz zatrzymują się i obserwują daną scenę, raz "strumieniem świadomości" płyną dalej i głębiej. Frazy są jak pociągnięcia pędzlem na obrazie podmiotu lirycznego; ani jedno nie jest zbędne. [Kuba odczytał min. "Airways", "Po drodze do szuflady" i "specjalność zakładu"]

Drugim laureatem jest Justyna Drabska, której wiersze są wysycone potrzebą kogoś bliskiego, czasem wręcz rozpaczliwie wołające o odrobinę uczucia. Ogólnie utrzymane w spokojnym nastroju, cicho szepczące do ucha wymarzonej osoby.

        Ogłoszono także wyniki konkursu na zapowiadającego się redaktora. Ku zdziwieniu publiczności postanowiono NIE przyznać...

trzech wyróżnień, a tytuł Zapowiadającego Się Redaktora i Animatora Kultury otrzymał Piotr Marecki. Drobnym wyrazem uznania była gazeta kulturalna, wydanie z '81 - najlepszy rocznik dla polskiej kultury.

Jeden z jurorów wygłosił także "krótką" myśl, jaka nasunęła się po przeczytaniu "Bajki o człowieku, wilku i księżycu", której egzemplarz z limitowanej do edycji był do nabycia przy wyjściu. Można także było wylicytować koszulkę z grafiką z "Bajki..". Ludzie, nieco zaskoczeni nie zdążyli zareagować, gdy redaktor ogłosił, że w takim razie - z powodu braku chętnych- koszulka będzie dla niego.

        Następnym punktem programu było odczytanie kilku, "byle jakich"- jak powiedział sam autor, wierszy z tomiku "Gdzie tam" przez Andrzeja Goździkowskiego. Texty te, w "byle jaki" sposób, czasem niby naiwnie pytają się i opisują małe fragmenty życia; niby naiwne pytania, ale w podmiot rzeczywistości doskonale zdaje sobie sprawę dlaczego świat jest zbudowany jest właśnie tak. Nastrój raczej szary i zrezygnowany, jakkolwiek wiersze bardzo ciekawe.

        Z głośników zaczyna się sączyć mroczna muzyka z recytacją, gdy na scenie pojawia się Agnieszka Sobol. Ubrana na czarno; czyta senne, zasnute mgłą wiersze, której frazy układają się w na poły realną historię przeplatającą się z dziwną wizją. Opisy będące raczej domysłami, rozmarzone sceny, narkotyczny nastrój podsycany narkotyczną muzyką i słodkim, ciężkim aromatem cygar, ktrych dym unosił się naokoło. Wiersze pochodziły z tomiku pod tytułem "Akty".

        Bardzo ciekawie zaczęło się robić, gdy został zapowiedziany utwór Johna Cage'a pod tytułem "4,33" [a może "4.33", czy też "cztery trzydzieści trzy" ???]. Zaczęło się dość standardowo: bladoniebieski reflektor oblał światłem zakurzony fortepian na środku sceny. Następnie wchodzi muzyk, ubrany obowiązkowo w czarny garnitur i muszkę. Siada wygodnie przed klawiaturą i ściera delikatnie kurz z klawiszy. Zdejmuje zegarek, aby nie krępował ruchów i zaczyna. Z początku zdaje się ten utwór być zwykłą ciszą, ależ nic bardziej błędnego! Cóż to za cisza. Wszyskie oczy skierowane są na muzyka, który widać coraz bardziej wczuwa się w odgrywany utwór. Zaczyna się coraz wyraźniej słyszeć delikatny szum wentylatora i stuk spadającego popiołu z papierosów; no cóż, nie jest to sala koncertowa, a ludzie nie przygotowali się na tak wspaniały utwór więc wszyscy muszą znosić te niedogodności, które niszczą - bądź, co bądź - utwór.

Pod koniec trzeciej minuty widać zerknięcie pianisty na srebrny zegarek, czyżby zdenerwowanie? Nie, wszystko w porządku, dalej utrzymuje utwór w takim porządku z jakim go zaczął. Dokładnie cztery minuty i trzydziesci trzy sekundy od rozpoczęcia utworu muzyk wstaje. Koniec ciszy - nagrodzony wielkimi brawami. I słusznie - bo był zagrany z wielką brawurą i ciekawą interpretacją.

        Chwilę potem został odczytany fragment 2 rozdziału pierwszej "historyi" Jerzego Franczaka, z jego xiążki pt. "Trzy Historye". Znaleziono ciała Wuja Zbyluta i Cioci Hesi, a jak wynika z ostatniej woli Wuja, jedynym spadkobiercą całego ich majątku jest ich syn Olaf. Czy coś szczególnego ? Nic, pojawia się policja, pojawiają się pierwsze hipotezy nagłej śmierci obojga z wujostwa; ponoc miała to sprawić sałatka z łososia; pojawia się inspektor Łysiak, który węszy po całym domu. Na koniec pojawia się jak zjawa senior rodu, Jan, który wymawia zdanie jak cięcie miecza: "Olaf nie jest synem Zbyluta". No cóż, po takim fragmencie nie pozostaje nic innego, niż tylko podreptać i zakupić ową xiążeczkę. Mam nadzieję, że za kilka dni zdołam napisać nieco dłuższą jej recenzję.

        "Muzyczny performance a la Laurie Anderson" to multimedialne przedstawienie, gdzie na ekranie powoli przewijają się linijki wierszy, a w tle słychać wpół przytomną muzykę. Oto fragmenty wierszy, których polskie tłumaczenie czytała swoim namiętnym głosem recytowała Agnieszka Sobot:

"(...) Dady, dady, it was just like you said.

Now that the living one outnumber

the dead.

Speak my language

Hello. Speak my language.

Here come the quick, there go the dead.

Here they come. Bright re.

Speak my language."

"East. The edge of the world.

West. Those who came before me.

When my father died we put him in the ground.

When my father died it was just like the whole library

Had burned dawn (...)"

        Po tym magicznym 'performance' zapowiadany jest punkt kulminacyjny programu, czyli Krystian Kajewski. Na wejściu sprostowuje: "Po pierwsze nie punkt kulminacyjny, po drugie nie programu, po trzecie... nie Ja [śmiech]". Nieczyta niekulminacyjny nieartysta swoją powieśc "Geniusz Belial". Niezwykła to powieść; jakkolwiek wyglądają pierwsze strony, to fragmenty, które były odczytywane, czyli strony po 118 wprost ociekały szaleństwem, wysycone były krwią. Tytułowy Geniusz Belial spotyka się z kobietami, którym rozdaje cierpienie; chociaż, to źle powiedziane: On jest cierpieniem. Strzela pistoletem z gwoździami w nogę dziewczyny, powoli rozcina jej skórę na brzuchu, by po tym przyłożyć nieprzytomnej do skroni i uruchomić piłę motorową. Z inną bawi się jej sutkiem, wbija wkład do długopisu w pierś, by powiedzieć słodkim głosem : "Zrobię więcej... jeśli tylko pragniesz". Jedyne czego pragnąłem po wysłuchaniu tych fragmentów, to zapewnienia, że jeśli główeny bohater ma realnego odpowiednika, to nie mieszka on w moim pobliżu.

        Na zakończenie była też miła niespodzianka, ale o niej nie napiszę, niech żałują ci, co nie byli, bo warto było naprawdę. Powiem tylko, że miało to coś wspólnego z filmem i to nawet experymentalnym oraz z Józefem Robakowskim.

Jedyne co tego wieczoru naprawdę zawiodło, to ludzie, którzy wręcz ginęli w nieco większym lokalu "Miasta Krakoff". To dość dziwne, że poprzednia impreza "Ha!artu" nie zachęciła ponownie ludzi do dowiedzenia się, "co w 'młodej' sztuce słychac".