Relacja z ostatniego dnia „Poetyckiego festiwalu 'Zapowiadających Się'”. Ostatni dzień tego festiwalu był dniem „off”. A znaczyć to miało tyle, że jest to czas, kiedy każdy może się pokazać, a z jego wystąpienia nie będzie wynikało nic, oprócz tego, że będzie mógł zapoznać się z reakcjami publiczności.
„ czas: 19 listopada – niedziela, godz.17.00miejsce: drukarnia związkowa, ul. mikołajska”
I zgodnie z planem byłem o godzinie 17 w klubie Drukarnia o rewelacyjnym wystroju starej hali produkcyjnej. Nie byłem na początku pewien, czy dobrze odczytałem godzinę, bo na sali było może pięćdziesiąt osób porozrzucanych w małych grupkach. Towarzystwo dopiero zaczynało się niemrawo schodzić. Oto kilka ważniejszych zapisów zdarzeń:
17:40     Pierwsza próba mikrofonu – Raz, raz, razdwa...
17:52     Pojawia się ktoś pod sceną – napięcie wzrasta... i.... po przeglądnięciu kilku kartek osoba siada na swoje miejsce.
17:56     Atmosfera zamiast robić się gorąca – oziębia się, przychodzi coraz więcej ludzi i potrzeba otworzyć kilka okien.
18:00     Ogólnie – nic, oprócz tego, że z braku krzeseł kilka osób siada na beczkach po piwie.
18:43     BUM! Wreszcie się ruszyło. Maciek Kubat i Tomek Tkaczyk wychodzą na scenę i witają widzów. Wyjaśniają też co to jest dzień-off. Zapowiadają rozpoczęcie poetyckiego Hyde-parku. Na sali jest pewnie około 200 osób.
      Jako pierwsza wychodzi na przed mikrofon Ewa Ruszczycka, studentka języka polskiego w Oslo (brawa na sali). Recytuje 10 wierszy; krótkich i dość prosto zbudowanych, opisują najbliższe otoczenie podmiotu. Początki budują klimat, napięcie, ale rzadko występuje rozwinięcie, czy zakończenie. Pomysły niezłe, ale jeszcze trzeba nad nimi trochę popracować.
      Justyna Jaszko występuje chwilę potem. Prezentuje twórczośc bardzo zróżnicowaną pod względem tematycznym, ale na znacznie wyższym poziomie. Wiersze są raz sentymentalne, osobiste; raz uważnie obserwujące świat; przekazują suchą prawdę, ale zawsze widać, że autorka ma swój styl. Wiersze bardzo dobrze przemyślane i ciekawie zbudowane.
      Następnie pojawia się dwóch członków Grupy Poetyckiej „Czarna Rozpacz”, którzy ogłaszają swój manifest; impreza zaczyna się robić po tym naprawdę interesująca. Mówią o swoim stosunku do otaczającego nas świata, o wadze spraw z jakimi mamy do czynienia- każda z nich ma być traktowana tak samo. Każda część otoczenia ma takie samo prawo do artystycznego opisu. Sprzeciwiają się romantyczno – młodo-polskiej roli poety jako wieszcza stojącego ponad ludem. Ma on być rzemieślnikiem kującym swoje dzieła dla wszystkich ludzi. Proponują więc stosowanie miernoty, formalizmu, ‘rozmemłania’. Nie wierzą w natchnienie, gdyż nigdy do nich nie przyszło. Zbierają przy tym gorące brawa całej publiczności. Wprowadzają na scenę dwóch „recytatorów” i tu zaczyna się prawdziwa jazda; wcielają w życie swój manifest.
      Na scenę wychodzi dwóch gentlemanów w okolicy czterdziestki, w przetartych kurtkach i poplamionych spodniach. Jeden z szarmanckim wąsikiem i czterodniowym zarostem. Zaczynają recytować... Czytają texty z trudem rozszyfrowując litery na białych kartkach; niewyraźnie szepcą przez brakujące zęby. Ale jakże to pasuje do klimatu wierszy; choć może to właśnie przez ten sposób recytacji dodał im tyle prawdziwości. Texty są proste, opisują najzwyklejszą polską rzeczywistość. Stare prostytutki stoją pod odrapanymi ścianami; krany ciekną, a w mieszkaniu nie było sprzątane od miesiąca. Jąkają się i mylą ze zdenerwowania – pierwszą rzeczą jaką pomyślałem, kiedy zaczęli mówić, było „Skąd oni ich wzięli ?! Z dworca ???”. Okazało się, że niewiele się pomyliłem. W czasie recytowania po sali została puszczona popielniczka, do której można było składać datki na zbożny cel jakim było zafundowanie owym panom butelki wina (albo ze dwóch). W przerwach między wierszami raczyli oni publiczność coraz śmielszymi pijackimi mono- a potem dialogami.
      Tak oto szarzy ludzie odtworzyli szarą rzeczywistość. Na tle slajdów, na których było milion pomysłów na sfotografowanie butelki, powstała słowna czarno-szara fotografia najprawdziwszej realności.
      Dodatkową atrakcją, było opowiedzenie kawału o Kasi i kaszy, w ramach podziękowania za zrzutkę. Jeśli go nie słyszeliście, to nie musicie zbytnio żałować ;)
      Około godziny 19:20 pojawia się Damian „Dyziu” Ziobrowski i recytuje wiersz o kacu, pisany na kacu; jak sam określa: „na potrzeby chwili”. Mówi o tym, że jest schizofrenikiem- nigdy nie boi się, że będzie sam, „lubię się onanizować, więc uprawiam miłość z osobą, którą kocham”. Bardzo widoczne jest silne czerpanie z Maleńczuka; zbyt dużo wulgaryzmów, które często psuły bardzo dobre pomysły na zabawę z sensem i brzmieniem słów.
      Dariusz Kruszcz czyta kilka swoich bardzo pesymistycznych wierszy. Pisane raczej według jednego schematu, niewiele przekazujące treści. Jedyne co po nich zostaje to „zdołowanie” autora.
      Na scenie pojawia się następnie Karina Miller, która recytuje wiersze swojej koleżanki Karoliny Nowackiej. Rewelacyjne grobowo-egzystencjalne texty (np. wspaniałe „Ogrody w czyśćcu” na wejściu) zimne i ostre recytowane cudownym niskim głosem, genialnie pasującym do klimatu wierszy. Szkoda, że było tylko tyle...
      Następnie nieco bardziej frywolna część wieczoru. Pojawiają się Piotrek i Andrzej (?) z „Toalety”. Do prostego akompaniamentu granego na gitarze, równie prosta linia melodyczna niesie jeszcze bardziej proste strofy. Większą to wystąpienie wartość miało jako kabaret niż jako wygłaszanie poezji, ale przyjemnie rozluźnia atmosferę.
      Niestety rozluźnia się aż za bardzo. Z niewiadomych przyczyn pierwsza fala ludzi opuszcza „Drukarnię”.
      Pojawia się ‘pokolenie sierpień ‘80‘ – czyli Apolinary Polek. Pojawia się z papierosem w ręku (jak kilku już przed nim), ale jego papieros nie jest zapalony „Nie znam brzydkich słów i nie palę, wiec...” ...więc nie zebrał zbyt wielu oklasków, a szkoda, bo najgorszy nie był.
      Naprawdę interesująco zaczyna się robić, gdy swój pierwszy wiersz anty-świetlicki wygłasza Jakub Palacz:
„Świetlicki,
Ty nigdy nie będziesz Słowackim.
napisz coś wreszcie,
co nas postawi na nogi,
a nie siedzisz w knajpie i pijesz”
Po pierwszych dwóch wersach wszystkie oczy na sali były zwrócone w stronę Jakuba. A wiersze były naprawdę „stawiające na nogi” – wytykały błędy i pokazywały drogę. Tak trzymać – może to on będzie nowym Słowackim...
      Równie ciekawe wiersze, choć o innym klimacie prezentuje Karol Zapała - 2 pierwsze są krótkie, ale stawiające na wrażenie:
„Wyszedł aktor na scenę
okaleczony
brakiem języka
wygłosił (...) monolog ciszy – ten wiersz dedykuję teatrologom”.
Następny, dłuższy wiersz traktował o codziennych sprawach, otoczeniu każdego z nas. Text twardy i brudny, ale bardzo obrazowy i naturalny. Naprawdę artystyczne podejscie, rewelacyjne pomysły.
      Parę minut po godzinie dwudziestej kolejna część ludzi opuszcza Drukarnię – czyżby było to spowodowane nieco ostrzejszymi słowami i niezbyt wygodnymi poglądami? Mam nadzieję, że nie...
      Od Bartka Szczudło słyszymy przemawiający wiersz o nieludzkości wojny. Wersy krótkie i proste – jak rozkazy padające z ust dowódcy poganiającego żołnierzy. Krytykuje działanie pod wpływem instynktu i impulsu chwili. Jego wiersze są rytmiczne, jak słowa piosenki, dość ciekawe nawet bez muzyki.
      Następną osobą jest Tomasz Piątek związany z kwartalnikiem „Ha!Art”, który prezentuje 2 utwory, jak sam mówi, „poświęcone Świetlickiemu i oparte na jego twórczości”. Recytuje utwór „Ciepłe kraje 3 i 1/2”. Jak dla mnie ‘opieranie się’ na twórczości zbytnio podchodziło pod kopiowanie.
      Następuje krótka przerwa; prowadzący zapowiadają przygotowania zespołu i zdawałoby się, że to już koniec części poetyckiej, kiedy zostaje zaanonsowany Marcin H., którego jednymi z pierwszych słów są „Faszyzm jest zły, (...) polityka jest do dupy!!!”. Wszystko co potem mówi z poezją jest związane jedynie tym, że jest to jedn wielka improwizacja, niestety poniżej wszelkiej krytyki i dobrego smaku. był to bardzo nieprzyjemny moment tego wieczoru, który popsuł cały nastrój tak świetnie budowany przez prowadzących i występujących artystów. Ten niby-poeta wygłasza bełkotliwym głosem poglądy, które zaprzeczają sobie samym. Widać, że jest zbyt pijany, aby powiedzieć cokolwiek sensownego. Kiedy prosi się go o jakiś wiersz zaczyna recytować:
"Adolf jest do dupy
i...
y........."
      Maciek Kubat traci cierpliwość i odbiera mikrofon siłą. Fatalnie, że ‘poeta’, który nie był na tyle odważny, żeby podać swoje nazwisko, nie ma też choć tyle godności osobistej, żeby odejść z honorem. Na dodatek, podczas swojej obecności na scenie rzuca mięsem w stronę ludzi, którzy nie chcą słuchać jego miernych wywodów polityczno- ideologicznych.
      Wszystko się już kończy: prostackim wystąpieniem kończy się część poetycka; mi kończą się pieniądze na piwo (bezalkoholowe) oraz kartki w notatniku.
      Kwadrans przed dziewiątą zaczyna się nieśmiałymi uderzeniami w konga koncert kapeli, która afisze zapowiadały jako ‘ambient’.
      Szkoda, że impreza była taka krótka, że wynikło kilka nieprzyjemnych akcentów. Najbardziej jednak żałować należy braku zainteresowania wśród owych ‘młodych’. W takim mieście jak Kraków jestem pewien, że jest więcej młodzieży artystycznej niż owe dwieście osób, jakie było w szczytowym momencie. Miejmy nadzieję, że to była zapowiedź przed prawdziwym wystąpieniem ‘zapowiadających się’, że jeszcze pokażą, iż można o nich usłyszeć w innych źródłach niż undergroundowe ziny i nieliczne wydawnictwa.
Przepraszam, za ewentualne pomyłki w nazwiskach.