Furia żeńskiej dykcji – recenzja powieści „Czas porzucenia” Eleny Ferrante

Paweł Kaczorowski
Paweł Kaczorowski
Kategoria książka · 17 kwietnia 2020

Nowa, na polskim rynku wydawniczym, powieść Eleny Ferrante Czas porzucenia to historia o wiele prostsza w wymiarze fabularnym od znanych mi czterech powieści z Cyklu Neapolitańskiego. Właściwie to powieść jednowątkowa, skupiająca się na niezwykle wnikliwym i sugestywnym opisie stanu emocjonalnego jednej osoby, Olgi – niespełnionej pisarki, blisko czterdziestoletniej matki dwójki dzieci, porzuconej i upokorzonej kobiety. Jest to okrutne w swojej laboratoryjnej dokładności i boleśnie dosadnych technikach obrazowania studium kobiecej psychiki w okresie załamania nerwowego.

 

Ferrante początkowo prowadzi swoją historię powoli, niemalże usypia czytelnika, czasem tylko podrywając go na równe nogi wiązką wulgarnych wyzwisk lub kliszą pornograficznych obrazów, rodzących się w głowie Olgi na myśl o jej mężu i nowej kochance. Nieco męcząca pamiętnikowa narracja opisująca nieustanne próby Olgi przeanalizowania jej całego życia i wykrycia słabych stron związku ciągnie się przez ponad setkę stron. Roztrzęsiona Olga próbuje prowadzić dom i opiekować się dziećmi, najprostsze sprawy wymykają się jej spod kontroli, zaniedbuje siebie i dzieci, stanowi zagrożenie na drodze. Nie mamy wątpliwości, że bohaterka z dnia na dzień wchodzi coraz głębiej w stan psychicznej dezintegracji, że jest już na granicy szaleństwa. Czujemy narastający niepokój. Ciężko się to czyta, a jednak nie można się oderwać.

 

Wreszcie Ferrante doprowadza nas do kulminacyjnego momentu powieści. Na tę scenę warto było czekać! W samym środku upalnego turyńskiego lata, umęczona Olga zostaje wydana na skomasowany atak tysięcy agresywnych mrówek. Próbując zapobiec aneksji mieszkania, rozpyla dużą ilość środka owadobójczego i w roztargnieniu zapomina odpowiednio wywietrzyć mieszkanie. Ferrante rozpętuje piekło. Nie wiemy, czy Olga i jej syn zatruli się chemikaliami, czy Olga już kompletnie zwariowała, a on złapał jakiegoś wirusa... Najrozsądniejszą osobą w zamkniętym na cztery spusty mieszkaniu jest teraz kilkuletnia dziewczynka Ilaria, która dźgając matkę nożem do listów przywołuje ją do przytomności.

 

Sceny z apogeum obłędu głównej bohaterki są namacalnie wyraziste, trzymające w ekstremalnym napięciu. To maligna, koszmar sam w sobie opisany od środka. Olga widzi zjawy, słyszy głosy, mieli w sobie słowa Anny Kareniny ze sceny poprzedzającej samobójstwo. W terminologii psychiatrycznej stan Olgi należałoby chyba opisać jako skrajną dezorientację ze splątaniem i psychozę z halucynozą… A w akcji bierze udział dwójka małych dzieci i stary pies. Powiem tylko, że nie wszyscy wyjdą z tego cało.

 

Głównym atutem powieści Eleny Ferrante i najsilniejszym narzędziem urealniającym cały proces rozpadu psychiki Olgi jest język głównej bohaterki-narratorki i brawurowa technika różnicowania go. Trudno egzemplifikować przykłady, moc językowych wybuchów Olgi płynie ze skrajnego kontrastowania wulgaryzmów z kontekstem delikatnej pamiętnikowej narracji.

 

W sytuacjach afektywnych ta wrażliwa i wykształcona kobieta wrzeszczy na przypadkowych ludzi, własne dzieci i zwierzęta, klnie ostrzej niż pijany żul w ciemnej bramie. Narzuca mi się pytanie, czy to klasyczna „dysocjacja”, doskonale zobrazowana w języku, czy może prawdziwy obraz wściekłości człowieka... 

 

Stany splątania i psychozy, które przeżywa Olga, oddaje Ferrante w formie chaotycznych autonapomnień, często sprzecznych ze sobą komend i wymuszeń. W kulminacyjnej scenie Olga raz mówi o sobie, raz do siebie, po chwili do wyimaginowanych postaci, ignorując jednocześnie swoich rzeczywistych rozmówców, czyli potrzebujące jej pomocy dzieci. Podmiot się rozwarstwia, mamy tu zmiany tempa, nastroju i kierunków wypowiedzi. Język chaosu.

 

Gdy Olgę atakują trudne wspomnienia z dzieciństwa lub gdy obsesyjnie analizuje przeszłość, jej język zwalnia i ciągnie się retrospektywną dłużyzną. Olga wchodzi wtedy w otępienie, temporalność zostaje zawieszona, bieżąca akcja zamiera, toczy się gdzieś za mgłą, jest tylko czas przeżywania Olgi, chybotliwy taniec umysłu na granicy światów.

 

Mamy w tej powieści również epizody rubaszne, prostackie żarciki, dwuznaczności o seksualnym zabarwieniu, które kierują pod adresem Olgi robotnicy montujący jej nowe zamki w drzwiach. Na szczęście Ferrante każe nam sobie część tych wypowiedzi wyobrazić, dając do zrozumienia, że riposty Olgi padają w „jeszcze bardziej niewybrednych słowach”. W innym przypadku epatowanie wulgarnością przerodziłoby się tutaj w eksplozję kiczu.

 

Trudno mi lekturę Czasu porzucenia jednoznacznie ocenić, moja irytacja przeplatała się tu z ekscytacją i napięciem godnym najlepszego psychologicznego thrillera. Jest coś poruszającego i perwersyjnego jednocześnie w obserwowaniu rozpaczy głównej bohaterki. Obraz skrzywdzonej kobiety bez upiększeń; potężny kaliber urealnienia.

 

Mam również przeświadczenie, że żaden facet nie odważyłby się tak napisać historii o rozstaniu, rodzinie, o mężczyźnie i kobiecie, i raczej nie byłby w stanie. Ferrante rozsadza stereotypy od środka, konstruując stereotypowe postacie: mężczyzny, który ma prawo zdradzać w ramach „kryzysu wieku średniego” i kobiety, która po zdradzie ma obowiązek szybko się pozbierać i zaakceptować to „prawo”.  W Czasie porzucenia te sztuczne twory eksplodują w życiowych sytuacjach. I to jest przewrotna licencja. Niemożliwa do wyobrażenia furia żeńskiej dykcji. Esencjonalna jakość prozy Ferrante!

 

Powieść Eleny Ferrante jest też oczywiście o czasie. O tym, że kiedy coś w naszym kosmosie wybucha, rozszczepia przestrzeń i czas, a przy okazji naszą psychikę, wtedy najlepsze, co możemy zrobić, to przetrwać. Mimo, że nic nie będzie już takie samo, a może własnie dlatego. 

Paweł Kaczorowski

Elena Ferrante, Czas porzucenia,

przekład: Lucyna Rodziewicz-Doktor

Wydawnictwo Sonia Draga, 2020;

Artykuł pochodzi z bloga: https://naszanisza.pl/