Ani żadnej rzeczy
Czym powinien charakteryzować się dobry thriller sensacyjny? Kilka elementów jest pożądanych. Jakaś tajemnica z przeszłości, tajne bractwo, służby specjalne, pościgi, w to wszystko wrzucony/a bohater/ka (najlepiej aby nie był zorientowany/a w sytuacji). Czy wtedy sukces jest gwarantowany? Niekoniecznie. Historię trzeba jeszcze interesująco opowiedzieć, a im większa doza prawdopodobieństwa, tym lepiej. Powieść Ani żadnej rzeczy jest moim zdaniem przykładem na to, że nawet najlepszy pomysł można nieumiejętnie spożytkować.
Historia zaczyna się niemalże w hitchcockowskim stylu, czyli według zalecenia „film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi...” (wprawdzie to książka a nie film, ale wspomniana zasada może mieć tu zastosowanie). Po spektakularnym początku napięcie powinno rosnąć. Czy tak jest w przypadku tej powieści? Mam mieszane uczucia. Autorka snuje opowieść o poszukiwaniu pewnego cennego starożytnego manuskryptu (choć z początku może się wydawać, że chodzi o coś zupełnie innego). Czego tutaj nie ma. Tajemnice nazistów, dzieci Hitlera, kontrowersyjna działalność kościoła katolickiego, służby specjalne, tajne bractwo, antynaziści, szyfry, Żydzi, kalejdoskop podejrzanych postaci. Jakby tego było mało czytelnik zaskakiwany jest dodatkowo wstawkami o początkach chrześcijaństwa (nieśmiertelna tematyka Marii Magdaleny, choć z odmiennej perspektywy). Taka mnogość elementów wbrew pozorom nie sprzyja sprawnemu prowadzeniu fabuły i odpowiedniemu budowaniu napięcia jakiego oczekuję po tego typu literaturze. Akcja wprawdzie toczy się wartko, ale często się potyka, a momentami niemal przewraca. Autorka gubi się zbyt często w wielości prowadzonych wątków (nielogiczności są denerwujące, a niektóre rozwiązania mogą wywołać u niejednego czytelnika uśmiech pobłażania). Po wielu, często nieprawdopodobnych perypetiach, doprowadza ostatecznie bohaterów do... punktu startu. Nie oczekujmy jednak rozwiązania nagromadzonych w powieści zagadek. Te nastąpią dopiero w drugiej części pt. Która jego jest.
Niestety mimo ciekawych pomysłów Ani żadnej rzeczy sprawia wrażenie kalki z Kodu Leonarda da Vinci Dana Browna. I to dość niedopracowanej kalki. Wspomniane wcześniej zagęszczenie wydarzeń, intryg i wątków niezbyt dobrze wpływa na odbiór całości. Do tego wszystkiego lektury nie ułatwia niechlujność redaktorska. Osobiście czytałem wersję e-bookową i musiałem brnąć przez liczne literówki, przestawione szyki wyrazów i niedokończone zdania.
Która jego jest
Na dalszy ciąg losów bohaterów z Ani żadnej rzeczy trzeba było czekać 1,5 roku. Mając na uwadze bałagan jaki dominował w pierwszej części byłem nastawiony sceptycznie. Ciekawość jednak zwyciężyła. Nauczony doświadczeniem tym razem sięgnąłem po wersję papierową.
W tej części autorka nieco uspokoiła akcję. Nadal wydarzenia toczą się wartkim strumieniem, ale nie jest to już tak męczące tempo (mimo wszystko autorka nie uniknęła kilku nieprawdopodobnych w swej wymowie epizodów). Fabuła została uporządkowana. Aktywnych wątków jest mniej (niektóre zostały niestety pozamykane bez wyjaśnień). Pojawiły się też nowe, ale są prowadzone z większą uwagą. Powieść czyta się lepiej (i to nie tylko z powodu lepszej pracy edytora). Zakończenia nie będę zdradzał, choć trzeba przyznać, że jest dość zaskakujące (za to jest ostateczne).
Jak wypada całość historii opowiedzianej przez S.M. Borowiecky? Miłośnicy twórczości Dana Browna odnajdą tu sporo zadowolenia, choć autorce do „mistrza” jeszcze trochę brakuje. Czytelnicy bardziej wymagający mogą być rozczarowani. Literatura typowo rozrywkowa. I wszystko byłoby całkiem dobrze gdyby więcej pracy poświęcono na uporządkowanie ilości wątków wedle zasady: często mniej znaczy lepiej.
Grzegorz Cezary Skwarliński ©
S.M. Borowiecky
Ani żadnej rzeczy Wydawnictwo Szpalta 2015, str.234
Która jego jest Wydawnictwo Szpalta 2017, str. 269