Łotrzyk z Irlandii - premierowa recenzja książki "Barry Lyndon" Williama Thackeraya

Beata Igielska
Beata Igielska
Kategoria książka · 9 maja 2017

Powieść „Barry Lyndon” musiała czekać na pierwsze polskie wydanie ponad 170 lat. Ukazało się ono dopiero w lutym tego roku, ale lepiej późno niż wcale.

Ta rozbudowana opowieść Williama Thackeray’a urzekła mnie od pierwszych stron swoim łotrzykowskim charakterem.
Tytułowy bohater to irlandzki szelma, jakich mało. Ze swadą i typowym dla siebie zadęciem opowiada on historię własnego życia, zaczynając od chwalebnej historii rodziny, która choć zubożała na skutek knowań krewnych, zachowała dumę i honor.
Ile jest w tym prawdy, czytelnik szybko sam oceni, podobnie jak wszystkie przygody i mniej lub bardziej prawdopodobne wyczyny pana Redmonda Barry’ego.

Akcja, jak nietrudno się domyślić, obfituje w awanturnicze przygody, podróże, pojedynki, ucieczki, fortele oraz (oczywiście!) sercowe podboje wielkiego spryciarza i przystojniaka. Wszak, jak przekonuje narrator, w całej Europie nie znajdzie się kawaler bardziej znamienity, odważny i czarujący! Cóż z tego, że na początku opowieści pada on ofiarą pary oszustów? Nawet ten przykry incydent Barry potrafi przekuć w sukces, traktując go jako życiową nauczkę i cenne doświadczenie, które zahartowało go na przyszłość.

Barry jest pomysłowy, przebiegły i inteligentny. No i mało kto jest mu w tym w stanie dorównać – przynajmniej on sam tak sądzi.
Taki obraz w literaturze nie jest niczym nowym – to typowy portret bohatera literatury łotrzykowskiej. Wizerunek chwalipięty znamy też chociażby z „Zemsty” Fredry, gdzie reprezentuje go Papkin. Znacznie wcześniej podobnego bohatera – Żołnierza Samochwała stworzył Plaut, starożytny autor komedii.

Thackeray nadał swojej postaci nowy rys – ubrał ją bowiem w kostium zubożałego szlachcica, który opuszcza dom z chudą sakiewką, a wraca do niego z wypchanym portfelem. Nie oznacza to jednak końca jego burzliwych perypetii, zwłaszcza że nad głową pana Barry’ego wciąż zbierają się jakieś chmury. To motor, który nieustannie napędza tu akcję.

O swoich przygodach Redmond opowiada z perspektywy czasu. Spisuje wspomnienia już jako leciwy człowiek, więc wydawać by się mogło, że powinien nabrać do nich dystansu. Jednak, jak na tego bohatera przystało, dystansu nabiera on tylko do tego, do czego chce, i tak przekabacając każde zdarzenia na własną modłę. Nie jest to trudne, zwłaszcza że Barry wyznaje teorię, iż za każdą intrygą stoi jakaś kobieta. A że kobiet zawsze wokół niego było wiele, a on sam był łasy na ich wdzięki, o liczne nieporozumienia i awantury nigdy nie było trudno.
Na licznych nieporozumieniach i wyolbrzymianiu zdarzeń polega urok tej łotrzykowskiej historii, przy lekturze której można doskonale się bawić. Ale nie tylko, gdyż powieść ta to także zbiorowy portret Irlandczyków, Anglików i innych Europejczyków osiemnastego wieku, z wszystkimi przywarami, uprzedzeniami i megalomanią, która jest tu nie tylko domeną tytułowego bohatera.

We własne wspomnienia narrator wplata opowieści innych postaci, dzięki czemu czasem mamy do czynienia z elementami prozy szkatułkowej. Przyznam jednak, że najbardziej przypadły mi do gustu osobiste przygody Barry’ego, bo to łotrzyk specyficzny i zapadający w pamięć.
A jak twierdzi Geogre R.R. Martin, autor słynnej „Gry o tron”, łotrzyków nie można nie lubić.

BEATA IGIELSKA

Powieść "Barry Lyndon" Williama Thackeraya ukazała się 15 lutego nakładem wydawnictwa Replika