Trzecia powieść o komisarzy Krugłym "Cień" Marka Stelara - fragment

Anna Bugajna
Anna Bugajna
Kategoria książka · 5 października 2016

Robert Krugły, emerytowany oficer KWP w Szczecinie, prowadzi obecnie jednoosobową działalność gospodarczą. Po odejściu z policji zdobywa licencję prywatnego detektywa i

robi to, co potrafi najlepiej. Szuka. Psów cennych ras, dowodów przekrętów, dowodów małżeńskich zdrad, a czasem dowodów... niewinności. Staje również przed największym wyzwaniem w swoim życiu, wyzwaniem, na które absolutnie nie jest gotowy…

Lato 2015. Do goleniowskiego aresztu śledczego trafia siostrzeniec znanego szczecińskiego biznesmena podejrzanej konduity. Z zarzutami popełnienia dwóch morderstw, odmawia współpracy z prokuraturą. Wuj, z pewnych względów przekonany o jego niewinności, wynajmuje Krugłego, stawiając sprawę jasno: ma nie tyle znaleźć prawdziwego mordercę, co udowodnić brak związku siostrzeńca z zabójstwami. Tymczasem prowadzący śledztwo w tej sprawie prokurator Michalczyk ze zgrozą stwierdza, że tropy mogą prowadzić do... księdza posługującego w miejscowej parafii rzymsko-katolickiej.

 

Krugłego i Michalczyka znów łączy przypadek i współpraca: tym razem mocno nieoficjalna. Tragedia z przeszłości księdza wydaje się mieć coś wspólnego z morderstwami, ale ani Krugły, ani Michalczyk nie mają pojęcia, jaki związek ma z nimi tajemnicza brunetka, która na krótko pojawiła się w życiu obu ofiar.

 

 

Marek Stelar – rocznik 1976. Z wykształcenia architekt, buszujący na obrzeżach zawodu; miłośnik kryminałów i horrorów, muzyki elektronicznej XX wieku; squasha, w którego już nie zagra, i wybrzeża Bałtyku, gdzie uwielbia jeździć o każdej porze roku. Zafascynowany Berlinem i starym Szczecinem. „Cień” to jego trzecia powieść, zamykająca cykl entuzjastycznie przyjętych przez czytelników i recenzentów poprzednich części: „Rykoszetu” i „Twardego zawodnika” – książki która zdobyła  nagrodę Złoty Kościej 2015 w kategorii Najlepszy Kryminał Roku 2015  w plebiscycie organizowanym przez portal Kostnica.

 

Marek Stelar, Cień

Wydawnictwo: Videograf

Fragment książki 

 

Cisza. Niemal żadnego dźwięku, choć nie było jeszcze późno. Niebo na zachodzie płonęło ostatnimi promieniami słońca odbijającymi się w podstawie nadciągających wraz ze zmierzchem poszarpanych chmur. Jak na tak wczesny wieczór ta cisza była niezwykła. Nic nie działo się za oknem, ulicą nie przejeżdżały samochody, żadnych rozwrzeszczanych dzieciaków z sąsiedztwa, okoliczne psy też jakoś przycichły… Było tak cicho, że słyszała tylko sekundową wskazówkę kuchennego zegara, jej każdy ruch odmierzający kolejne minuty podczas monotonnej i niekończącej się wędrówki wokół tarczy. Cisza; kojąca i przytulna. Czasem taka cisza jak teraz budziła w niej niepokój i bolesne wspomnienia tego czasu, który minął. Czasu, w którym królowała na zmianę z wypełniającymi tamten dom wrzaskami innych ludzi i chaosem własnych myśli. Ale nie dziś. Dziś cisza była przyjazna i błoga. Było jej w niej dobrze.

 

Siedziała w kuchni, przy stole wciśniętym w kąt koło okna, i w skupieniu robiła notatki w książkowym kalendarzu. Bosą stopę, wysuniętą do przodu, opierała piętą o terakotową posadzkę. Drugą nogę bezwiednie założyła za nogę krzesła, nie czując, jak uciśnięte mięśnie łydki powoli drętwieją. Mrowienie było jeszcze bardzo delikatne. Machinalnie założyła za ucho niesforny kosmyk jasnych włosów, opadający co chwilę na czoło. Długopis wędrował po stronach kalendarza. Cofała się o kilka dni, by coś uzupełnić lub skorygować, albo wybiegała o kilka dni naprzód, jakby chciała upewnić się, że o niczym nie zapomniała. Między kartki, jako uzupełnienie notatek, powtykane było kilkanaście wycinków z gazet i wydruków ze stron internetowych. Powoli zbliżał się koniec.

Wreszcie nadszedł czas, by otrząsnąć się z marazmu i zacząć działać. Poczuła, jak do oczu znów napływają jej łzy. Zamrugała szybko, nie pozwalając, by pojawiły się na rzęsach i spłynęły po policzkach. Nie będzie więcej łez. Dokończyła zdanie, podkreślając je grubą krechą, odłożyła długopis i zamknęła kalendarz. Pogłaskała się po brzuchu, w którym kiełkował owoc jej planu. Niechciany czy może raczej nieplanowany. Lecz mimo to była pewna, że pokocha to dziecko, kiedy tylko przyjdzie na świat. Już je kochała. Nie jego wina, że nigdy nie dowie się, kto jest jego ojcem. Tego była pewna – ta wiedza w niczym mu nie pomoże…

 

Z kubka z wieżą Eiffla upiła łyk herbaty i spojrzała w okno. Zastanawiała się, co robi Marek. Nie chciała dzwonić do niego teraz, nie w takim nastroju. I tak w końcu rozmowa zejdzie na ten sam temat, co zwykle. Prawie zawsze tak się działo. Nie było możliwości, żeby się od tego uwolnić, przynajmniej jeszcze nie w tej chwili. Ale Marek, w przeciwieństwie do niej, w jakiś niepojęty sposób potrafił zawsze przejść do porządku dziennego nad ludzkimi tragediami. Żyć dalej, mimo wszystko, choć widział ich tak wiele, własna nie ominęła go również. A teraz, po tych straconych latach, których nigdy nie odzyska, był jej jedynym oparciem. Tłumaczył cierpliwie, że widocznie tak musiało być. Ona tak nie potrafiła. Bo wcale nie musiało tak być. A on jakby tego nie rozumiał czy może nie chciał zrozumieć…

Wplotła palce we włosy, podparła czoło dłońmi, kładąc łokcie na blacie stołu, i spojrzała na leżącą obok kalendarza komórkę. Kierowana nagłym impulsem chwyciła ją drapieżnym ruchem, jak nałogowiec, który po nieudanej próbie rzucenia palenia dorwał paczkę schowaną na czarną godzinę gdzieś na dnie szuflady. Z historii połączeń wybrała numer Marka. Odebrał. Usłyszała jego łagodny głos.

 

– Cześć, maleńka.

– Cześć. – Uśmiechnęła się do niego, mimo że nie mógł tego widzieć.

– Jak się czujesz? – zapytał.

– Dobrze – odpowiedziała zgodnie z prawdą i znów pogłaskała swój brzuch.

Marek nie miał pojęcia o dziecku, zresztą ciąża była wczesna i niewidoczna. Nikt o niej nie wiedział, ona też by się nie zorientowała, gdyby nie brak okresu. Nie miała nawet porannych mdłości.

– Jak w pracy? – zapytał.

– Jak to w pracy – rzuciła zdawkowo, ale on nie dał się zbyć.

– Ten przygłup dalej ci dokucza? – Wiedział o jej szefie, dupku i chamie, który kiedyś, przy kilku osobach, tuż po jej powrocie do pracy ze zwolnienia spowodowanego nawrotem depresji, nazwał ją wariatką.

– Uspokoił się. Nagrałam go raz i zagroziłam, że oskarżę o mobbing. Na razie mam spokój… Zobaczymy się jakoś? Niedługo?

– Tak – odparł po chwili wahania. – Wyskoczymy coś zjeść. Ale teraz muszę już kończyć…

– Nie pogadasz ze mną? – zdziwiła się i coś zakłuło ją w sercu.

– Naprawdę nie mogę. Muszę odprawić mszę.

– O tej porze? – zapytała podejrzliwie.

– Akademicką.

Westchnęła. Czasem trudno pogodzić się z tym, że nie jest się najważniejszym dla kogoś, kto jest kimś takim dla ciebie. Że jest ktoś ważniejszy. Nawet jeśli stworzyli Go ludzie, przekonani o tym, że to On stworzył ich.

– Kocham cię – powiedziała.

– Ty dewotko. – Słyszała, jak śmiech grzechocze mu w gardle i poczuła, jak kąciki jej ust wędrują do góry.

– Bardzo – dodała jeszcze.

– Ja ciebie też. Cieszę się, że wróciłaś. Do zobaczenia – szepnął i rozłączył się.

Położyła telefon na stole i wzięła do ręki długopis. Czyste kartki papieru wyjęte z drukarki leżały przed nią, czekając, aż zapełni je swym starannym, równym pismem. List. Krzyk rozpaczy. I nie bezduszne, wysłane mejlem wyrazy, poskładane z pikseli i migające z monitora albo wyplute na kartkę z kartridża drukarki, tylko żar emocji przelany ręką na papier prosto z serca i głowy. Chciała, by targające nią uczucia widać było wyraźnie w mocniejszym przyciśnięciu długopisu, w szerszej niż w innych miejscach przerwie między wyrazami, kiedy się zawaha. Wiedziała, że adresat odczyta to wszystko, co znajdzie się między wierszami.

 

Długopis zawisł na chwilę w powietrzu, a potem dotknął białej powierzchni i zaczął sunąć po niej, prowadzony pewną ręką. Z zaskoczeniem uświadomiła sobie, że nie będzie żadnego wahania ani zastanawiania się nad słowami. Że od dawna cały ten list ma w głowie, poukładany litera po literze, wyraz za wyrazem, zdanie po zdaniu… I teraz te zdania spływały na papier niemal bez chwili przerwy, zapełniając go swoimi drobnymi, niebieskimi rządkami, równiuteńkimi niczym prążki na tkaninie.

 

Cisza, cudowna i niespotykana cisza, wciąż trwała w najlepsze, towarzysząc jej do chwili, w której skończyła pisać, i długo potem, kiedy odłożyła już długopis i zgasiła lampkę. Siedziała tak, otoczona kokonem zapadającego zmierzchu, wpatrując się w leżący przed nią prążkowany prostokąt. Papier niewyraźnie odcinał się od mroku bladą poświatą, coraz jaśniejszą w miarę jak jej wzrok przyzwyczajał się do ciemności.

 

Nareszcie… Oddychała szybko, trochę za szybko. Nagle poczuła lekki ból z tyłu głowy. Zobaczyła, jak koło kartki pojawia się kropka. Po chwili druga i trzecia. Czerwień krwi w półmroku wyglądała jak czerń. Krople skapywały po kolei na blat biurka z cichymi, ledwo słyszalnymi pacnięciami; czwarta, piąta…