Klub Kobiety to czytają! już od jakiegoś czasu wynajduje wspaniałe powieści (głównie dla kobiet), by czytelniczki w Polsce również mogły się zatapiać w historiach wzruszających, pięknych, trudnych... niesamowicie emocjonujących. Po Chcę cię usłyszeć Diane Chamberlain – książce, która wzruszyła mnie do łez – z chęcią sięgnęłam po majową nowość Klubu tak zachwalanego przez stałe czytelniczki. Postanowiłam już śledzić jego działanie na bieżąco, gdyż do tej pory niestety nie miałam czasu... Jedyna Marisy de los Santos okazała się jednak książką zupełnie inną. Inną, niż oczekiwałam, inną, niż zapowiada przepiękna okładka i opis. Jednak czy dobrą?
Eustacia, przez bliskich nazywana "Taisy", zawsze kochała ojca, mimo że opuścił rodzinę i stracili ze sobą kontakt. Marcus – brat bliźniak bohaterki – nienawidzi ojca tak mocno, że nawet nie zamierza go odwiedzić po zawale serca. Nie wierzy w jego "zmianę na lepsze" i próbuje przekonać siostrę, że wyjazd w odwiedziny jego nowej idealnej rodzinki nie jest najlepszym pomysłem. Taisy jednak wciąż ma nadzieję, więc przyjmuje zaproszenie do domu swojego dzieciństwa, który już nie jest tym samym miejscem. Wilson jednak jest wciąż tym samym ojcem, który przejmuje się tylko swoją "nową" córką, Willow – zaborczo zazdrosną nastolatką, która od zawsze żyła pod kloszem, nie miała przyjaciół, znajomych, uczyła się całe życie w domu oraz uważa się za idealną i lepszą od Taisy. Zawał ojca i przyjazd starszej siostry, której Willow nienawidzi ze, zmieniają dotychczasowe życie dziewczyny tak drastycznie, że musi stawić czoła wielu nieznanym dotąd problemom. Z kolei Taisy będzie musiała zmierzyć się ze swoją przeszłością, odkrywając tajemnice Wilsona. Tajemnice, które zrobiły z niego z pozoru bezuczuciowego a rzeczywiście głęboko zranionego mężczyznę. Niestety wszystko przysłania mu prawdziwe życie i nie zauważa, że w nowej szkole z Willow dzieje się coś złego, a nauczyciel angielskiego nie jest tym, za kogo się podaje.
(...) pozwolił mi kontynuować studia w tej dziedzinie na własną rękę, z zastrzeżeniem, że nie wolno mi czytać niczego, co napisano później niż w dziewiętnastym wieku, gdyż w jego ocenie były to wyłącznie bezwartościowe gnioty. Mnie brakowało jednak tej pewności. Zdawał się lekceważyć teorię prawdopodobieństwa, że przez ponad sto lat nikt, choćby przez przypadek, nie napisał ani jednej rzeczy wartej przeczytania.
Z historią zapoznajemy się dzięki Taisy i Willow. Co drugi rozdział jest poświęcany jednej siostrze, dzięki czemu dowiadujemy się, co myślą o sobie nawzajem, o innych ludziach, zauważamy ogromne różnice w ich sposobie wychowania. Taisy jest już dorosłą kobietą, która po ponad piętnastu latach wraca w rodzinne strony, niespodziewanie pojawia się w życiu byłego chłopaka, który – jak się okazuje – również z nikim się nie związał. Poznajemy ją jako mądrą i utalentowaną kobietę, ze stabilną sytuacją życiową, jednak wciąż tęskniącą za ojcem. Willow natomiast jest rozpieszczoną i egoistyczną nastolatką, która w ogóle nie poznała życia. W powieści Jedyna jesteśmy świadkami głównie jej metamorfozy, na którą wpływ mają bliscy, nieznana dotąd część rodziny i... szkoła, do której po latach zapisali ją rodzice. To właśnie ona jest główną bohaterką, jednak Eustacia jest równie ważną postacią.
Problemem w tej książce jest... Nuda. Pomysł na fabułę Marisa miała bardzo dobry, nawet mnie zainteresowało, jak się sprawy potoczą, co wyjdzie ze znajomości Willow ze starszym nauczycielem, kto wysyła pogróżki, co Wilson przeżył w dzieciństwie. Ale ta ciekawość nie wystarczyła, bym uznała Jedyną za książkę chociaż dobrą. Długie i czasami nic nie wnoszące opisy ciągnęły się często nawet więcej, niż trzy strony. Są autorzy, których opisy mogę czytać i czytać, przy tym w ogóle się nie męcząc, jednak tutaj brakowało literackiego języka, ciekawych przemyśleń i... "czegoś". Brakowało akcji. Pierwsze trzysta stron czułam, jakbym stała w miejscu. Nudziłam się, męczyłam. Co rusz porzucałam tę książkę, by przeczytać inną – bardziej wciągającą. Jednak wyrzuty sumienia wzięły górę i udało mi się jakoś dobrnąć do końca. Fakt, po dużo ponad połowie historii (weźcie pod uwagę, że książka ma 520 stron) zaczęło być ciekawie, coś zaczęło się dziać. Jednak początek powieści sprawił, że nie potrafiłam się cieszyć dalszą lekturą.
Jedyna jest również powieścią bardzo pomysłową i wielowątkową. Mam wrażenie, że nie wszystkie zostały w pełni zrealizowane i rozbudowane. Może właśnie na tych pierwszych stronach coś powinno się dziać, Mariso? Nie mogę obwiniać o to autorki, może w oryginale opisy są znakomite... Może. Prawdą jest, że niestety się zawiodłam. Nie mogę powiedzieć, że żałuję czasu spędzonego przy tej książce, ale nie był też specjalnie owocny. Być może pomoże ona zrozumieć niektórym rodzicom, że trzymanie dziecka w klatce wcale nie uchroni go przed problemami świata "normalnych i prostych" ludzi. Być może dzięki Jedynej ktoś dostrzeże problem, który może nie wydawać się problemem. Do tego budzi ona refleksje na temat przeszłości, życia osobistego: czy warto pozwalać osobom trzecim, nawet jeśli są oni rodzicami, wywierać presję i zmuszać do zmiany?
(...) wybaczenie komuś a danie mu drugiej szansy dzieli ogromna przepaść.
Z tyłu okładki jest napisane, że jest Ciepło, lekko i z humorem... Cóż, nie dostrzegłam tego niestety, ale może jednak ktoś podejdzie do Jedynej inaczej?
Marisa de los Santos, Jedyna
Przekład: Jan Hensel
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2016
Stron: 527