Powszechnie mówi się, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Gdyby odwrócić nieco to znane przysłowie, można byłoby dojść do wniosku, że wszystkie drogi prowadzą nie do Rzymu a Szczecina i nieważne, w jakim zakątku świata człowiek się znajduje. Potwierdzenia można szukać w mojej rozmowie przeprowadzonej z Danutą Romaną-Słowik szczecińską malarką i pisarką – autorką m.in. książki Tułacze losy, tworzącą obecnie na emigracji. Tęsknota, niesamowite zwroty życiowe i emigracja to tylko niektóre poruszone wątki, które odnajdą Państwo w naszej rozmowie, bo jak mawiał Jonathan Caroll w swojej książce Białe Jabłka – "Ci, co przeprawiają się przez morze, zmieniają niebo nad głowami, ale nie żagle".
Anna Jakubczak: Cieszę się, że znalazła Pani czas na rozmowę. Chciałabym na wstępie zapytać o Pani debiutancką książkę Tułacze losy (2011 r.), jest to bowiem książka wyjątkowa nie bez powodu...
Danuta Romana Słowik: Ma Pani rację, książka jest wyjątkowa. To spełnienie mojej, przed wielu laty złożonej, obietnicy rodzinnej. Ale po kolei. Zaczęło się od mojej babci, która przed wojną pracowała na polskich statkach pasażerskich, tak zwanych transatlantykach, początkowo na "Kościuszko" później "Batory". Ostatni raz wypłynęła z Gdyni na kilka dni przed wybuchem wojny. Do kraju nigdy już nie powróciła. Lata wojny przepracowała w Polskim Szpitalu Wojskowym w Szkocji i tam, na prośbę umierającego, młodego żołnierza napisała swoje wspomnienia. Zatytułowała je Szpital w zamczysku i to właśnie te pamiętniki posłużyły mi do pierwszej części książki. Razem z moimi wspomnieniami, które stanowią drugą część, powstała prawdziwa opowieść o emigrantach czasów: międzywojennego, wojennego, jak i PRL-u. Stąd też wspólny tytuł Tułacze losy. Zamieściłam w niej dużo autentycznych zdjęć – zachowały się w bardzo dobrym stanie i doskonale ilustrują tekst. W ten sposób moja książka stała się cennym dokumentem tamtych czasów.
A.J.: Ciekawostką dla czytelników może być fakt, iż pamiętniki pani babci przeleżały aż 50 lat w szufladzie zanim mogły zostać wydane. Czy to była dla pani trudna decyzja, zważając na ich bardzo osobisty charakter?
D.R.S.: Po śmierci mojej babci w 1957 roku przysłano z Manchesteru do Szczecina, do mojej mamy, pamiątki po niej. Wśród nich był między innymi wspomniany rękopis oraz albumy zdjęć. Rękopis był już przez babcię przygotowany do druku, nawet z zaprojektowaną okładką, ale niestety mama nie była w stanie tego wydania zrealizować – to nie ta strona „żelaznej kurtyny”, żołnierze walczący w zachodniej Europie nie pasowali do PRL-owskiej propagandy, a i sam "Batory" był bardzo niewygodnym symbolem przedwojennej Polski. Jednym słowem, zabroniono opublikowania tych pamiętników. Zostały wiec w szufladzie. Kiedy w Grudniu ’70 powiało odnową, błysnęła na krótko iskierka nadziei, ale niestety została brutalnie stłumiona. Wtedy właśnie moja mama powiedziała, że chyba nigdy nie doczeka dnia, aby chociaż pamiętniki babci można było opublikować. Właśnie tego dnia obiecałam jej, że jeśli ja kiedyś dożyję czasów, że Polska znowu będzie wolna, zajmę się tą książką i doprowadzę do jej wydania. Od tego dnia wiele się zmieniło, kolejne nadzieje roku 1980 i kolejna klęska stanu wojennego, aż w końcu w 1984 roku również ja zmuszona byłam wyjechać z kraju. Pamiętniki babci dostałam po śmierci mojej mamy w 1999 roku. Od razu przypomniałam sobie ich historię oraz moją obietnicę. Wiedziałam, że po 50 latach w szufladzie nadszedł czas na ich opublikowanie. To była bardzo trudna decyzja. Musiałam wrócić do wszystkich bolesnych wspomnień zarówno tragicznej tułaczki mojej babci, jak i moich własnych. Niejednokrotnie przerywałam pisanie, gdyż emocje brały górę i łzy przysłaniały mi oczy. Praca nad tą książka trwała kilka lat.
A.J.: Dowiedziałam się, że planuje Pani również drugi tom, czy zgodzi się Pani uronić rąbka tajemnicy?
D.R.S.: Tułacze losy opowiadają historię mojej babci oraz czasy lat powojennych oparte na moim własnym życiu. W mojej autobiograficznej części próbuję przedstawić Polskę okresu PRL-u, który doprowadził do tego, że polska emigracja nie skończyła się na II wojnie światowej, że również pokolenie powojenne – moje pokolenie, było tym także dotknięte. Moja opowieść kończy się więc w momencie naszego wyjazdu w 1984 roku. Nie ma w tej książce nic na temat tego, jak nasze życie wyglądało za granicą. Wiele razy czytelnicy pytali na spotkaniach właśnie o ten ciąg dalszy mojej opowieści. Stąd narodził się pomysł kolejnej książki. Tym razem opowiadam o losach Polaków tych z zagranicy, jak i tych żyjących w Polsce. Na przykładach wziętych z życia opowiadam o tym, z jakimi problemami musieliśmy borykać się na co dzień oraz jaki wpływ miał na nas wszystkich przełom związany z obradami "Okrągłego stołu" z 1989 roku.
A.J.: Prócz prozą zajmuje się Pani również poezją, czego owocem jest tom wierszy Europa bez granic, jak również publikacje w antologiach poetyckich, m.in. Żeglując w oceanie słów. Jakie stawia sobie pani kolejne literackie wyzwania?
D.R.S.: Ostatnie lata skoncentrowałam się przede wszystkim na moich powieściach, ale faktycznie pisanie wierszy zawsze sprawiało mi ogromną przyjemność. Myślę, że gdy zakończę pracę nad moją ostatnią książką, wrócę częściej do poezji.
A.J.: Uczestniczy Pani aktywnie w życiu literackim Szczecina oraz Polonii w Niemczech. Jakie są Pani wrażenia i refleksje po spotkaniach?
D.R.S.: Tak, za każdym razem, gdy jestem w kraju staram się być na różnych spotkaniach literackich, poznaję wspaniałych ludzi, szczecińskich – i nie tylko – poetów i pisarzy. W Niemczech mam kontakty z Polonią i ludźmi podobnego zainteresowania. Niby to samo środowisko, ale jest pewna różnica. W kraju przeżywam emocje czysto literackie i delektuję się po prostu przepięknym językiem, natomiast na spotkaniach poetyckich w Niemczech dochodzą dodatkowo emocje obcowania z językiem polskim na obczyźnie, językiem ojczystym, w otoczeniu niemieckojęzycznego narodu – przyjaznego nam Polakom, ale jednak innojęzycznego. To jest wyjątkowe wrażenie, gdy słucha się ludzi, którzy deklamują swoją tęsknotę ujętą w strofy wierszy. Ludzi, którzy niejednokrotnie żyją od kilkudziesięciu lat poza Polską, a stale odczuwają potrzebę mówienia i pisania po polsku. Nie jest to tak automatyczne jak w Polsce. Tego nie da się opisać, to trzeba chociaż raz przeżyć na żywo.
A.J.: Jednak nie tylko literatura jest pani „konikiem”. Uwagę przyciągają Pani obrazy, widać w nich przewagę tematyki morskiej. Skąd takie zainteresowanie? Czy związek z portowym miastem, jakim jest Szczecin, miało wpływ na pani twórczość malarską?
D.R.S.: Z pewnością. Port, syreny statków słyszane w letnie noce nawet w oddalonym śródmieściu pobudzały zawsze moją wyobraźnie. Poza tym od młodych lat szkolnych, trochę za namową mojej starszej siostry – żeglarki, zainteresowałam się żeglarstwem. Pierwsze kroki stawiałam w HOM-ie i do dziś dnia wspominam wspaniałe rejsy po jeziorze Dąbskim, biwaki. Pływaliśmy wówczas na "Barce" – dwumasztowym „dziwolągu” o czerwonych żaglach, przerobionym z autentycznej szalupy z "Batorego". Jak się pani może domyślać, ten fakt miał dla mnie jeszcze dodatkowe znaczenie – z "Batorego", którym pływała babcia! Woda to nieograniczona horyzontem przestrzeń, tajemnicza, piękna, uspokajająca, dająca poczucie wolności. Zawsze lubiłam pogrążyć się w marzeniach siedząc gdzieś na plaży, wsłuchana w szum fal.
A.J.: Czyli można powiedzieć, że „ma Pani morze we krwi”?
D.R.S.: Jasne, po pierwsze jestem spod znaku „Wodnika” a po drugie, mimo, że moje życie nierozłącznie kojarzę ze Szczecinem, to urodziłam się w Międzyzdrojach. Coś więc w tym musi być.
A.J.: Czy w swojej kolekcji posiada Pani obraz, do którego ma Pani szczególny sentyment?
D.R.S.: Trudne pytanie, właściwie ze wszystkimi moimi obrazami jestem bardzo związana emocjonalnie, zawsze bardzo trudno przychodzi mi rozstać się z którymkolwiek. Ale tak, jest jeden, który uważam za szczególny: portret mojego wspaniałego przyjaciela. Prawie dziewięćdziesięcioletniego staruszka, którego wcześniej znałam w dzieciństwie. Przepięknie się postarzał i gdy spotkaliśmy się po ponad pięćdziesięciu latach, chłonęłam każdy detal jego pięknej, starej twarzy, cudownych białych włosów, pięknej puszystej brody i słuchając jego fascynujących opowieści w myślach malowałam jego portret. I później faktycznie rozpoczęłam pracę nad portretem, który potem podarowałam mu, bez żalu a z ogromną przyjemnością. Mimo, że nie mam go u siebie, to pamiętam każdy detal, każde pociągnięcie pędzlem. Tak, zdecydowanie ten obraz darzę szczególnym sentymentem.
A.J.: Wiem, że lubi pani podróżować i czerpie Pani ze swoich podróży inspiracje. Proszę opowiedzieć o tym coś więcej.
D.R.S.: Uwielbiam podróżować. Kiedy tylko czas nam na to pozwala, przypinamy z mężem naszą przyczepę kempingową i ruszamy po nową przygodę. Poznajemy nowe krainy, ciekawych ludzi, uczymy się historii i geografii na żywo. Robimy setki zdjęć, piszemy notatki, aby w domu, w zimowe wieczory, porządkować wszystko w formę „dziennika pokładowego”. To właśnie w takie wieczory powstają moje wiersze z podróży, a w słoneczne poranki rozstawiam przy oknie sztalugi i maluję moje morza, żagle, fale, krajobrazy – często z morzem w tle lub bajecznie kolorowe pola lawendowe. Przeżywam wówczas moje podróże ponownie.
A.J.: Chciałabym na koniec skupić się jeszcze na Szczecinie. Obecnie mieszka Pani w Nadrenii – Palatynacie, jednym z regionów Niemiec. Jednak wciąż zakochana jest Pani w Szczecinie. Czego najbardziej brakuje Pani będąc poza granicami kraju?
D.R.S.: Chociaż określam siebie jako kosmopolitkę, to jednak zdecydowanie polskości. Korzeni nie da się wyrwać całkowicie z ziemi. Nadrenia – Palatynat jest piękną krainą. Specyficzny mikroklimat porównywalny do śródziemnomorskiego, winnice, lawenda, drzewa figowe. Czuję się tam bardzo dobrze, ale często tęsknię do kraju, do Szczecina, do języka polskiego na co dzień, a nie tylko w domu czy na spotkaniach „od święta”. To fenomenalne wrażenie, ale mimo, że od blisko 40 lat nie mieszkam już w Szczecinie, to jadąc Trasą Zamkową nad Odrą, czuję, że wracam do domu. W jednym z moich wierszy o Szczecinie, w ostatniej zwrotce, ujęłam to w ten sposób:
…
Nie ważne, gdzie życia los mnie jeszcze rzuci,
Gdzie dni moje do końca przyjdzie mi spędzić.
Do korzeni wspomnienie zawsze powróci –
Z miłością o Szczecinie będę gawędzić.
Cieszmy się, że wreszcie dożyliśmy czasów, gdy prawie w każdym zakątku Europy możemy czuć się jak w domu, jak u siebie – bez szlabanów, kontroli, poniżających zakazów, że w każdej chwili wolno nam wjechać Trasą Zamkową „do domu”. O tym marzyła moja babcia, moja mama a ja… dożyłam tego.
A.J.: To piękna postawa. Jaka „złota myśli” jest Pani drogowskazem w życiu?
D.R.S.: Żyć tak, aby spoglądając w lustro nie trzeba było wstydliwie unikać własnego spojrzenia – ale żyć – gdyż życie jest tak piękne, że szkoda każdej zmarnowanej chwili. Wówczas nie jest już istotne pod jakim niebem to życie dane jest nam przeżyć.
A.J.: Dziękuję za rozmowę.
D.R.S.: Ja również, dziękuję.