Nie ważne jest, jakie elementy powieści gatunkowej Stephen King dołączy do swoich historii. Czy to horror czy kryminał – to powieść Stephena Kinga i już wiemy, czego oczekiwać.
Tak samo jest w przypadku jego ostatniej książki „Znalezione nie kradzione” – autor nie zaskoczył, napisał kolejną powieść, którą dobrze się czyta, która wciąga i trzyma w napięciu do samego końca. Kontynuację jego kryminalnej serii, którą rozpoczął „Panem Mercedesem”, łączy z poprzednią częścią stosunkowo niewiele. Po raz kolejny możemy śledzić poczynania emerytowanego detektywa Hodgesa i jego pomocników. Przewija się także postać mordercy z mercedesa, która jest jakby oczkiem puszczonym o fanów. Zapowiada ona kolejną, być może o wiele mroczniejszą powieść Kinga. Poza tym to odrębna historia, rozpoczęta w 1978 roku, a zakończona w roku 2014. King nie opisuje przeszło 30 lat. Zgrabnie spina narracje i łączy historię rabunku pisarza Johna Rothsteina i chłopca, którego ojciec ucierpiał w czasie masakry pod City Center.
Ofiarą kradzieży pada genialny pisarz, autor niezwykle poczytnych powieści i co najważniejsze, twórca postaci Jimmy’ego Golda. Oprócz pieniędzy skradzione zostały rękopisy jego niewydanych dotąd książek. To one okazują się prawdziwym celem jednego ze sprawców. Złodziej dokonuje w ten sposób aktu zemsty na autorze, który sprzedał jego ulubioną postać – Jimmy’ego Golda dla zysków z reklam, w ten sposób profanując jego wizerunek. I tu warto zaznaczyć najciekawszy aspekt najnowszej powieści Kinga. Autor pokazuje fascynacje literaturą, w której nie chodzi już o blichtr, sławę i pieniądze, lecz o historię i bohaterów, którzy wbrew pozorom mają niebagatelny wpływ na życie czytelników. Autor „Lśnienia” odwraca niejako zainteresowanie i porzuca dotąd niezbadaną relację pisarza i jego powieści. Związek autora z tekstem poruszał już na kartach „Pana Mercedesa”, kiedy to analiza warsztatu pisarskiego mordercy dawała najważniejsze wskazówki w śledztwie. W kolejnej części porzuca te rozważania na rzecz relacji czytelnika i jego odczytania literatury. Pisarz-twórca przestaje być najważniejszy, a jego miejsce zajmuje bohater literacki.
W fanowskim odbiorze literatury granica pomiędzy światem literackim a rzeczywistym działa na nieco innych zasadach. Przestaje ona oddzielać, a staje się półprzepuszczalną barierą odróżniającą. Bo w końcu radykalny geek, który kradnie rękopisy dobrze wie, że nie jest Jimmy Goldem, ale nie zabrania mu to go naśladować. W rzeczywistości psychofana bohater powieści zajmuje miejsce na takiej samej zasadzie jak każdy inny człowiek.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze niesamowita aura otaczająca rękopisy – oryginalne dzieła napisane ręką mistrza. W tym wypadku nie mogły być to pliki tekstowe wykradzione z laptopa pisarza, co w dzisiejszych czasach wydaje się być bardziej prawdopodobne, ponieważ chodzi o materialny skarb, jedyny, niemożliwy do powielania rękopis, którego zniszczenie wiązałoby się z ostatecznym końcem.
Popkultura amerykańska daje idealne podłoże dla tego typu rozważań. Stany Zjednoczone to ojczyzna konwentów, na które zjeżdżali fani poprzebierani za swoje ulubione postaci z filmów, komiksów, książek i gier. Swoją drogą King również uczestniczył w tego rodzaju wydarzeniach poświęconych tolkienowskiemu światu fantasy, więc i samemu autorowi nie jest to obce. To właśnie wśród tego rodzaju fanów rozwinął się kult pierwszych wydań, które jak białe kruki szły po tysiące dolarów. Nigdy nieodpakowane figurki ulubionych postaci itp. gadżety zawsze towarzyszyły zjazdom fanów i nadal są obecne na wszelkiego rodzaju cosplay’ach. Im większy związek gadżetu z twórcą tym większa aura fascynacji otacza dany przedmiot. Któżby nie chciał prawdziwego miecza Isildura, którego używano na planie filmowym Władcy pierścienia? Jak wiele dałbyś za pióro Tolkiena, którym pisał choćby Hobbita?
King wiąże nieco źródło prawdziwej i często niebezpiecznej fascynacji literaturą wraz z istnieniem jej materialnych artefaktów. Co się stanie po ich cyfryzacji, kiedy oryginał już niczym nie będzie różnił się od kopii? Tak jak Walter Benjamin widział zniszczenie aury otaczającej oryginały dzieł sztuki wraz z nastaniem możliwości ich reprodukcji tak i King prawdziwą i wierną fanowską miłość kończy wraz z pojawieniem się technologii, która uniemożliwia istnienie rękopisów, jedynych i oryginalnych.
Swoją drogą akcja powieści rozgrywa się w 2014 roku, ale opis rzeczywistości zdominowanej przez technologię wychodzi Kingowi nieco koślawo. Bohaterowie posiadają tablety, nieustanny dostęp do internetu, czytniki, telefony komórkowe, ale obecność tego typu rozwiązań jest jakby dopisana na marginesie. Nie jest to naturalny odruch postaci, lecz przemyślane działanie, bez którego równie dobrze można się obejść, co jak wiemy jest coraz mniej możliwe.
Kryminał w wykonaniu Kinga to dość dużo powiedziane. Z elementów gatunku powieści kryminalnej pozostaje jedynie obecność detektywa. Morderca znany jest już od samego początku, zagadki do rozwiązania również w powieści nie znajdziemy. Pomimo tego warto pamiętać, że to kolejna książka Kinga, która jak zawsze urzeka i trzyma w napięciu do samego końca. Jej siłą są losy bohaterów, do których przywiązujemy się jak zawsze od samego początku. To jest charakterystyczny rys jego pisarstwa – niebywały talent w kreowaniu bohaterów, wystawianiu ich na kolejne próby i już nie ważne jest czy będzie im towarzyszyć morderca z mercedesa, wampiry, czy nawiedzony dom.
Stephen King "Znalezione nie kradzione"
tłumaczenie: Rafał Lisowski
data wydania: 10 czerwca 2015
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 480