Notatki poboczne. "Oko umysłu" Olivera Sacksa. Cz. I

Jakub Antolak
Jakub Antolak
Kategoria książka · 15 kwietnia 2015

Esejoidalne dygresje na temat książki jednego z najbardziej znanych na świecie neurologów.

Wstęp i dygresja

 

Oko umysłu Sacksa kupiłem po lekturze artykułu, który w lutym ukazał się na łamach „Gazety Wyborczej”. Książka, nim „na poważnie” wziąłem ją do ręki, przeleżała swoje w regale i dopiero po przejrzeniu kilku innych tytułów (starszych i nowszych), i przeczytaniu jeszcze innego stała się pierwsza w na bieżąco inscenizowanej kolejce lekturowej.

 

By nie zagłębiać się nadto w rozważaniach o selekcji: dobór książek – odkryłem to po dość długim czasie – jest procesem intuicyjnym; nigdy chyba nie zdarzyło mi się, bym wziętą po długim namyśle i rozważeniu wszelkich „za” i „przeciw” książkę przeczytał od deski do deski, jednocześnie zachwycony. Z tego powodu większość pozycji zostawiałem niedoczytanych, z zakładką wetkniętą gdzieś wpół drogi wzroku lub (co zdarzało się częściej) między początkowymi stronami publikacji czy rozdziału.

 

Swoją drogą – nawet kartkowanie może być czynnością pożyteczną. Erudycja bierze się często z przypadkowego natrafienia na jakąś informację, z kontekstu intuicyjnie odgadniętego po krótkiej lekturze wyimka. Wbrew pozorom uważne czytanie „po łebkach”, fragmentaryczne, może przynieść wiele pożytku, pozwala na zdobycie wiedzy bez „zarzucania” mózgu niepotrzebnymi danymi.

 

Nie człowiek ma chorobę, lecz choroba człowieka

 

Po rozważaniach teoretycznych na temat umysłu książka Sacksa sprawdza się świetnie jako równoważnik – prezentuje praktykę. Może być doskonałym poligonem dla tych, którym nie przychodzi jeszcze do głowy praca z umysłami innych, gdyż sami do końca nie uporali się ze swoimi, a jednocześnie prezentuje potęgę umysłu zarówno w jej pozytywnym, jak i negatywnym znaczeniu. Pokazuje też, że w nadzwyczajnych sytuacjach można nad nim zapanować, to znaczy pracując z nim, dostosować go do wymogów rzeczywistości, choćby w niewielkim stopniu.

 

Pacjenci Sacksa (i ludzie w ogóle) pracują z umysłem (/z mózgiem) zazwyczaj dopiero wtedy, kiedy ulega on uszkodzeniu lub pomieszaniu. Wymuszają to na nich czynniki „zewnętrzne”, konieczność dostosowania się, umniejszenia problemów z funkcjonowaniem celem połapania się w rzeczywistości. Choroba lub zaburzenie potrafią spowodować ogromne szkody. Jednocześnie spełniają rolę „czyścicieli”, którzy nie działają z premedytacją. Efektem ich „poczynań” jest wyzerowanie licznika, reorganizacja panującego do tej pory porządku. Choremu przeszkadza „zmiana układu”, proporcji i sił rządzących wcześniej jego percepcją. Coś, co uważał za stałe i niezmienne, a w każdym razie nie dopuszczał do siebie myśli o zmianie tego, rozpada się jak zrujnowany budynek. Zmiana na gorsze, bez wcześniejszej akceptacji jej możliwości, zawsze okazuje się indywidualnym dramatem. Dopiero z czasem widać, że „nowy porządek” niesie ze sobą także nowe perspektywy[1]:

 

(…) przypomniałem sobie pacjentkę, którą poznałem przed laty w szpitalu. Przez noc została całkowicie sparaliżowana na skutek piorunującego zapalenia rdzenia kręgowego (myelitis) (…) wpadła w rozpacz, uznała, że jej życie się skończyło, a przy tym sądziła, że nastał kres (…) drobnych codziennych przyjemności, na przykład rozwiązywania krzyżówek w „The New York Times” (…) Prosiła, aby codziennie jej przynoszono gazetę, by przynajmniej mogła spojrzeć na krzyżówkę, obejrzeć układ i przeczytać hasła. Gdy zaczęła to robić, zdarzyło się coś niesamowitego (…) odnosiła wrażenie, że odpowiedzi same wpisują się do krzyżówki. W ciągu kilku następnych tygodni jej wyobraźnia wizualna się udoskonaliła, aż chora kobieta się przekonała, że po jednokrotnym dokładnym obejrzeniu krzyżówki zapamiętuje ją całą i wszystkie hasła, po czym w wolnej chwili tego samego dnia może ją rozwiązać w myślach. Dla sparaliżowanej kobiety stało się to źródłem wielkiej pociechy.[2]

 

Oczywiście ciężko w książce neurologa o przypadki cudownych wyzdrowień, nie o to zresztą chodzi, by w imię jakiegoś dogmatu czy zwykłego egoizmu („jestem genialnym lekarzem!) fałszować obraz terapii. Sacks jest szczery, rzetelny i pełen empatii. Tę ostatnią właśnie podkreślił Piotr Cieśliński w swoim tekście o neurologu, wskazując, że w znacznej mierze przyczyniła się ona do popularności jego książek. Sam Sacks w przedmowie do Oka umysłu zwierza się, że w jego domu rodzinnym „nigdy nie mówiło się tylko o przypadkach. Jakiś pacjent mógł ilustrować taki czy inny problem, ale w rozmowach prowadzonych przez (…) rodziców [ojciec lekarz ogólny, matka chirurg – przyp. J.A.] przypadki stawały się biografiami, historiami ludzi reagujących na chorobę lub uraz, stres i problemy”[3].

 

Udar a literatura

 

Z punktu widzenia literaturoznawcy, filologa, piszącego, kogoś niemogącego obyć się bez słowa pisanego, ważny i szczególnie interesujący jest rozdział Literat. Sacks opowiada w nim historię kanadyjskiego pisarza, Howarda Engela, który pewnego dnia przestał rozpoznawać litery. Te bowiem wydały mu się elementami obcego alfabetu.

 

Liczne testy potwierdziły jego podejrzenia, że miał udar. Powiedziano mu, że został uszkodzony niewielki obszar w ośrodku wzrokowym mózgu, po lewej stronie (…) Pielęgniarka podała mu medyczne określenie: alexia sine agraphia. Howard nie dowierzał: przecież umiejętności czytania i pisania idą w parze – jak można utracić jedną, zachowując drugą?[4]

 

Musiałem czytać ten rozdział dwa razy. Nie żebym miał problem. Dopadło mnie po prostu to, z czym przez wcześniejsze kilkadziesiąt stron starałem się walczyć, co chciałem lekceważyć (udawało mi się nawet to robić). Przeładowanie treścią. Może to zbyt „grubo ciosane” określenie, może jego przytoczenie wygląda tak, jakbym sągiem drewna rujnował domek z kart. Precyzuję: tekst Sacksa jest przeładowany treścią medyczną. Jak to jest przeładowany? W końcu to książka lekarza, o medycynie, idiotą byłbym czepiając się nadmiaru neurologii w książce o umyśle! Subiektywizm, jak wiadomo, z niczym nie łączy się tak mocno jak z byciem-w-kulturze, z jej odczytywaniem i interpretacją. Tym chciałbym usprawiedliwić swój osąd. Moim zdaniem, podkreślam – moim, ciężko jest miejscami czytelnikowi nie odłożyć lektury Oka umysłu na przynajmniej parę chwil, gdyż zbyt częste opisywanie badań (skądinąd wielce interesujących!) męczy. Zwłaszcza gdy drobny tekst przypisu, w którym zamieszczone są zdania o tychże, zajmuje więcej miejsca niż tekst właściwy.

 

Z tego względu mogę stanowczo odradzić czytanie Oka umysłu osobom niecierpliwym, chcącym dorwać sens i posiąść wiedzę szybciej niż niektórzy sawanci zapamiętują książki telefoniczne. Niech przerzucą się na infografiki, obrazy lub pomedytują. To ostatnie z pewnością będzie równie pożyteczne.

 

Howard Engel nie wygrał z aleksją jak zresztą nikt nigdy w całej historii, nie uniemożliwiła mu ona jednak dalszego tworzenia. Po żmudnym procesie regeneracji (komórki nerwowe, o ile w ogóle regenerują się po uszkodzeniach, robią to niezmiernie wolno), w trakcie którego pisarz był jak „dziecko, które pierwszy raz uczy się alfabetu”, udało mu się powrócić do wydawania książek. Nie było to oczywiście pisanie sensu stricto, dość stwierdzić, że aby odtworzyć – motorycznie i pamięciowo – pojedyncze wyrazy, Kanadyjczyk kreślił palcami kształty liter podczas próby ich odczytania, a było to już po kilku latach terapii!

 

Howard zaczął intensywnie pisać, każdego dnia spędzając wiele godzin przy komputerze. Wyobraźnia i twórczy przypływ idei pozwoliły ukończyć pierwszy szkic po kilku tygodniach.[5]

 

Szkic. Nie streszczenie, nie charakterystykę kogokolwiek, a zaledwie skromny szkic.

 

Następnie należało zredagować tekst i nanieść poprawki, co było trudne z powodu problemów z pamięcią krótkotrwałą i niemożności normalnego czytania. Wykorzystywał różne narzędzia edytora tekstu. Wcinał niektóre akapity, wyróżniał niektóre ustępy czcionką odmiennej wielkości, a gdy zrobił wszystko, z czym radził sobie sam, poprosił redaktora, aby odczytał na głos cały tekst. Zapamiętał w ten sposób ogólną strukturę książki i w myślach ją korygował. Ten trudny proces zajął kilka miesięcy ciężkiej pracy, ale umiejętność zapamiętania tekstu i poprawiania go w myślach nieustannie się doskonaliła (…).[6]

 

Memory Book Howarda Engela ukazała się w 2005 roku.

 

Swoją drogą – ten człowiek może być przykładem dla całych rzesz prokrastynujących, którzy nie radzą sobie z dużo prostszymi sprawami. Sam do całkiem niedawna się do nich zaliczałem (być może zaliczam nadal? Jeśli tak, to w dużo mniejszym stopniu) i wiem, że ich problemów nie należy lekceważyć. Nie piszę też tego, by wyśmiać, lecz by pokrzepić. Inna sprawa, że i prokrastynację wiąże się z wadliwym funkcjonowaniem innej części mózgu – ciała migdałowatego. Ciekaw jestem, co miałby na ten temat do powiedzenia Oliver Sacks. Obawiam się tylko, że zainteresowany nie zdąży się już na ten temat wypowiedzieć…

 

 

Oliver Sacks, Oko umysłu

Zysk i S-ka, stron 289, okładka twarda

tłum. Jacek Lang

 

[1] Brzmi to może ironicznie, w żadnym wypadku jednak nie chcę wykpiwać, ani też gloryfikować cierpienia.

[2] Oliver Sacks, Oko umysłu, tłum. Jacek Lang, Poznań 2010, s. 38-39.

[3] Tamże, s. 9.

[4] Tamże, s. 73.

[5] Tamże, s. 98-99.

[6] Tamże, s. 99.