Nie jedynie miłość do pająków jest życiowym credo Pana Roberta – głównego bohatera powieści, a właściwie eseistycznego zbioru Roberta Pucka, który raczy czytelnika nad wyraz szczegółowymi opisami tych małych żyjątek.
Opowieść o pająkach to tylko pretekst do roztrząsania kwestii związanych z religią, językiem, ludźmi, a zatem kwestii fundamentalnych, na których opiera się społeczna świadomość. Wreszcie kwestii które, jak pokazują kolejne strony Pająków pana Roberta, okazują się głęboko tkwić w samej przyrodzie. Ta jest rezerwuarem sensów, swoistą matrycą dla ludzkich zachowań, co potwierdzają przemyślenia bohatera z pasją przyglądającego się pajęczakom. Jak stwierdza narrator: „Wszystkie żałosne scenariusze, myśli sobie pan Robert, jakie odgrywają potem ludzie, zdają się od wieków spoczywać w archiwach przyrody”.
Lektura Pucki jest zarazem lekturą tego, czego człowiek doby antropocenu (taką nazwę przyjęto bowiem na określenie epoki geologicznej, w jakiej żyjemy) zwykł nie zauważać, owładnięty obsesją czynienia ziemi swoim zakładnikiem. Natura ustępująca dziś zaawansowanej technice, staje się niczym więcej jak reliktem. To nowoczesne osiedla, autostrady, szybka kolej, a nie łąki do wypasania krów czy gęste zarośla stają się upragnionym celem obywateli metropolii. Mieszkańcy lasu, reprezentowani u Pucka przez pająki i owady, są dla współczesnego człowieka głównie szkodnikami, których niechętnie chciałby gościć u siebie w domu. Niemniej, wyparte ze społecznej psyche żyjątka, budzące niechęć, strach bądź odrazę, fascynują pana Roberta. Ten zamieszkuje las, gdzie z zapałem śledzi każdy ruch pajęczaków, opatrując go obszernym komentarzem, a tym samym oblekając go siecią znaczeń.
Celem Pana Roberta, tkliwie spoglądającego w stronę owadziego i pajęczego świata, jest kontestowanie sztucznej granicy mającej dzielić humanistykę od przyrodoznawstwa. Sztandarowym symbolem niezgody między tymi rzeczywistościami jest u Pucka Zbigniew Herbert – autor eseju „Piekło owadów” zamieszczonego w Martwej naturze z wędzidłem. Tym, co boli szczególnie Pana Roberta jest niewrażliwość poety na świat malutkich stworzeń, które okazują się niegodnym celem pisarskich eksploracji. Ugodzony Herbertowską ignorancją wymierzoną przeciwko owadziemu istnieniu, a przejawiającą się pomyleniem przez poetę łątki z jętką, pan Robert postanawia przywrócić cześć owadom i pająkom, widząc w nich mediatorów łączących na pozór tylko obce sobie światy humanistyki i przyrodoznawstwa. Tym samym chce wskrzesić pokłady zastygłej empatii, której brak sprawia, że żyjątka jawią się podmiotowi wyłącznie jako byty nieznaczące, symbol tego, co wstrętne czy wypierane, wreszcie tego, co zwykle kończy swój żywot zmiażdżone butem bądź wciągnięte do odkurzacza. By reanimować obraz pająków, Pucek poświęca im serię rozważań-opowieści, nadając im w ten sposób tekstowe ciało, ciało będące warunkiem życia w ogóle.
Proces goszczenia pająka w języku niesie ze sobą daleko idące reperkusje. Nie ma istnienia poza językiem – mogłoby brzmieć motto książki Pucka. Co więcej, nie ma jednego właściwego języka, którym dałoby się mówić o świecie. Rozprawianie o owadach i pająkach, być może nużące, szczególnie dla czytelnika nie mającego bladego pojęcia o owadoznawstwie czy arachnologii, służy rozbrajaniu przekonania, jakoby możliwe było wydzielenie ścisłych granic między poszczególnymi naukami. Humanistyka i przyrodoznawstwo zazębiają się ze sobą, zaś budowanie jakichkolwiek rozgraniczeń jest iluzją nijak mającą się do rzeczywistości utkanej w języku. Skoro hybrydą jest język, w którym kotłują się najrozmaitsze dyskursy, hybrydą musi być sam człowiek, nieistniejący poza językiem.
Pucek rozbija antropocentryczną wizję świata zarazem uwierzytelniając ją. Pisząc o pająkach, pisze w istocie o człowieku. Pająki, tak jak homo sapiens, czują, kopulują, ofiarują siebie innym (przykładem matka-pająk poświęcająca u progu śmierci swoje ciało jako pokarm dla przyszłych na świat dzieci), budują dla siebie schronienie, zaspokajają głód, chronią się przed napastnikiem. To, co je wyróżnia to brak języka – ten jednak nie wydaje się im zbytnio potrzebny. Stworzenia te potrafią wszak mówić działając – przędzenie nici, wydzielanie substancji, kłucie, skakanie to tylko niektóre z pajęczych form komunikowania (nieobcych także człowiekowi odżegnującemu się od nich ku chwale logocentryzmu). W przeciwieństwie do pająków, homo sapiens pozbawiony języka to twór wybrakowany. Brak języka implikujący zarazem brak myślenia równa się w jego przypadku groźbie stoczenia na skraj barbarzyństwa. Przejawia się ono w najlepszym wypadku ignorancją dla świata przyrody, w najgorszym zabijaniem fizycznym bądź symbolicznym tego, co nie jest nim. Niczym innym jak awersją do poszerzania własnego języka o nowe palety znaczeń, a zatem awersją do wiedzy są ruchy dyskryminacyjne wymierzone przeciwko szeroko pojętej inności (zwierzęcej, seksualnej, tożsamościowej itp.), ruchy szczególnie intensywnie dające o sobie znać w polskiej rzeczywistości.
Zażarte bronienie sojuszu humanistyki z przyrodoznawstwem, będące clou Pająków pana Roberta, jest nastawione na ratowanie życia jako złożonej, co ważne, wykutej w języku całości. Jeśli coś istnieje tylko w jednym rejestrze znaczeń, czyli jest wyłącznie domeną na przykład biologii czy fizyki, to tak jakby nie istniało w ogóle. Staje się zamkniętym tworem dostępnym dla nielicznych. Aby pajęczaki wraz z mniej lub bardziej pokrewnymi im gatunkami mogły istnieć w umyśle człowieka, muszą jawić mu się zarówno w literaturze, przyrodzie, sztuce, mediach, jak i innych zapośredniczonych przez język kanałach informacji. Narrator Pająków pana Roberta pływa w rzece rozmaitych dyskursów, pokazując zarazem, jak owe dyskursy zrodzone na gruncie humanistyki bądź przyrodoznawstwa mogą się wzajemnie dopełniać. Jako przykład negatywny służy mu Lautréamont. Jego Pieśni Maldorora zawierają obraz pająka, który atakuje mówiącego i wypija mu brzuchem krew. Niestworzoną wizję Lautréamonta narrator uznaje nie tylko za projekcję lęku i niechęci, co również braku wiedzy przyrodniczej właśnie.
Brak integracji nauk skutkuje mnożeniem karykaturalnych wizerunków, wykoślawianiem życia innych istot, na które rzutuje się negatywne emocje. Potykanie się o pająki jest każdorazowo potykaniem się o język. O język, który nieustannie trzeba wzbogacać w zasób nowych pojęć, o język, który warunkuje „moje” istnienie. Język ubogi w pojęcia-wiedzę, to język ubogi w znaczenia. To język, który kryminalizuje wszelką odmienność, to język, który zabija w imię rzekomego ładu – językowej jałowości, gdzie nie ma miejsca na inne terminy, jak dobry – zły, mój – obcy, szkodnik – przyjaciel. Język, w którym pająki to wyłącznie obcy siejący spustoszenie.
Przeciwko takiemu językowi buntuje się narrator. Budując analogię pająk – człowiek czy demaskując przesądy narosłe wokół pajęczaków, bohater chce wyzwolić skostniały język zafiksowany na ludzkim bycie, by wskrzesić pozytywne afekty względem świata przyrody. Ta, jak pokazuje, może być świetnym materiałem nie tylko do badań, ale i źródłem refleksji humanistycznej, w ramach której człowiek brata się z mieszkańcami lasu. Dostrzegając życie w dotąd zaklętych rewirach możliwe staje się pomnażanie własnego istnienia, wykraczającego poza wyłącznie ludzką domenę. Pomnażanie ścielące grunt posthumanistycznej wizji podmiotu, w myśl której jesteśmy hybrydami – miejscem, gdzie zwierzęce spotyka się z pierwiastkiem ludzkim, materialnym i duchowym. Pająki pana Roberta przeczytać warto choćby po to, by zobaczyć, jak bujnie rozwija się życie z dala od pokrytych asfaltem dróg. By oglądając świat regulowany wzrastaniem i obumieraniem, płodzeniem i niszczeniem, celem i przypadkiem, zobaczyć samego siebie po tej drugiej stronie – w lustrze natury.
Robert Pucek, Pająki pana Roberta
Wydawnictwo Czarne, Wołów 2014
okładka miękka, stron 128