Po co stworzono Tamarę Mortus? „Nocne zwierzęta” Patrycji Pustkowiak

Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz
Kategoria książka · 2 grudnia 2013

„Nocne zwierzęta” – debiutancka powieść Patrycji Pustkowiak – to książka niezła. Choć niezupełnie dorasta do własnych szumnych zapowiedzi („Pod wulkanem w wersji dla kobiet”, „powieść alkoholowa z kobietą w roli głównej”), to przecież jednak się broni – tyle, że na innych frontach.

Od razu na wstępie zaznaczmy, że głównej bohaterki nie da się polubić. Tamara Mortus, bo tak brzmi jej makabryczne nazwisko, jest zgorzkniała, nieudolna, zatrzaśnięta w pułapce własnej niemocy i wiecznie narąbana. Przegrała życie jeszcze zanim przekroczyła trzydziestkę i jakoś tam się niby dalej toczy siłą rozpędu, ale że nic już z niej nie będzie, to widać gołym okiem. Będzie tylko dalsze picie, dalsze ćpanie, a potem – stopniowe, raczej męczące i raczej niehigieniczne – umieranie.

 

Przerażające?

 

Otóż właśnie nie.

 

Bo historia Tamary wcale nie jest relacją z piekła. Na sprawozdawczynię ze spalonej nałogiem ziemi zdecydowanie brakuje jej wiarygodności. To nie jest postać krwią i rzygowinami pisana, ta cała Tamara. To jest postać stworzona z liter na papierze, postać, do napisania której autorka, owszem, świetnie się przygotowała, jak do egzaminu z przedmiotu „Zaburzenia w chorobie alkoholowej”, ale której – mam wrażenie – sama do końca nie czuje. Więc i czytelnik nie poczuje, nie ma szans. Czytelnik prześledzi tę historię z bezpiecznej odległości swoich czytelniczych okopów,  ale obserwując wstrząsane konwulsjami ciało Tamary nie zapłacze nad jej losem, ani tym bardziej nad człowieczeństwem w ogóle. Gdzież tam Tamarze Mortus do Wielkich Pijaków Literatury; do tych pełnokrwistych, smutnych i tragicznych postaci, których epickie upadki przesuwały granice poznania!

 

Ale z drugiej strony – istnieje przecież możliwość, że autorce wcale nie o to chodziło. Być może Tamara Mortus miała być tylko pionkiem w jakiejś innej grze. Albo portretem w jakimś pokaźniejszym albumie. Na przykład w albumie dostępnych na rynku modeli życia, których barwne fasady służą tylko do zakrywania wciąż tej samej, starej pustki. Być może Tamara Mortus stworzona została głównie po to, by na sto dwudziestej dziewiątej stronie powieści skwitować wynurzenia poznanej przypadkowo dziewczyny, zachwyconej różnorodnością oferowanych przez współczesność możliwości, krótkim: „Możesz być, kim chcesz, przede wszystkim zaś nikim”.

 

Jeśli z tej strony podejdziemy do Nocnych zwierząt, okazać się może, że Patrycja Pustkowiak przedstawia nam całkiem przemyślaną wizję świata. Świata, który podsuwa jej bohaterce pod nos skondensowane papki postaw życiowych, papki przemielone tak dokładnie, że nie widać już żadnej różnicy miedzy karierą w korporacji a jogą, w związku z czym trudno się dziwić, że Tamara na jedno i drugie, równo i demokratycznie, puszcza pawia i wybiera dobrą, sprawdzoną kokainę. Czyli – jak pamiętni bohaterowie Trainspotting – wybiera nie wybierać, wybiera nie brać udziału w tej komedii życiowych pomyłek. Bo faktycznie: nie ma tu w czym wybierać. Każda z postaci, o które ociera się Tamara na  drodze przez zatopioną w mrokach nocy Warszawę, wydaje się tak samo śmieszna ze swoją wiarą w cokolwiek; ich kuriozalne wywody w obronie – wszystko jedno – małżeństwa, kariery, wolności – brzmią jednakowo bełkotliwie.

 

I tu właśnie uaktywnia się cecha, którą osobiście uważam za największy plus pióra Pustkowiak: sarkastyczne i momentami cudownie absurdalne poczucie humoru. No, bo naprawdę – można pęknąć ze śmiechu, kiedy Tamara,  wysłuchawszy użalającego się nad swym rozpadającym się związkiem kolegi, kwituje jego sentyment do daty 14 lutego pysznym monologiem: „Niewielu ludzi wie, że walentynki tak naprawdę wymyślił radziecki badacz, myśliciel i ekonomista Valentiej Valentiejew Valentynowicz, który jako pierwszy, podczas mroźnej zimy 1918 roku, wysłał Leninowi wyrazy uznania i uwielbienia na czerwonej kartce pocztowej. Moda przedostała się na Zachód, do Meksyku, wraz z uciekającymi trockistami, jednak w zderzeniu z lokalną kulturą i tradycją religijną zmieniła nieco formę i rozpowszechniła się jako obchody dnia świętego Walentego… patrona umysłowo chorych”.

 

Z podobnie ironicznym dystansem podchodzi Tamara do kwestii seksualności – choć sama seksu już nie uprawia (jakiś czas temu przerzuciła się na masturbację stymulowaną internetową pornografią: opcja znacznie bardziej higieniczna, mniej czasochłonna i niewymagająca wątpliwej jakości towarzystwa), wciąż ma bardzo jasną wizję cielesności kręcących się wokół niej facetów: „Przed oczami staje jej jego białe, tłustawe ciało, kręcone, ciemne włosy na rękach, nogach, klatce piersiowej, jego wykrochmalone specjalnie na dzisiejszą okazję kalesony(…). Jest pewna, że nie mogłaby się zmusić do tego, by wziąć do ręki ten żałosny kawałek skóry wypełniony mięsem. Chyba odwiozłoby ją pogotowie na sygnale, pokrytą własnymi wymiocinami”. Równie jasno krystalizują się jej odczucia na temat ewentualnego potomstwa: „(…) Tamara pierdoli konieczność rozrodu i prędzej zajmie się hodowlą rododendronów niż homo sapiens we własnej macicy”.  

 

Dzięki tego typu zadziornym i lekkim jednocześnie refleksjom, Nocne zwierzęta stają się lekturą, która zwyczajnie może się podobać. Umieściwszy Tamarę Mortus na zdemolowanych peryferiach wszystkiego, Patrycja Pustkowiak nadała jej funkcję niezaangażowanej (i nieangażującej odbiorcy emocjonalnie) komentatorki, która w świecie realnym nie miałaby wprawdzie prawa zaistnieć, ale w literaturze świetnie spełnia swoją funkcję.

 

Tak więc, wbrew zapewnieniom z okładki, to wcale nie jest powieść alkoholowa. Nawet jeśli w założeniu miało w tej książce chodzić o nałóg, to w praktyce chodzi w niej o zupełnie inne rzeczy – i dobrze! Bo efekt całości jest wysoce zadowalający: chociaż bohaterka jako alkoholiczka nie przekonuje, to proza Pustkowiak przecież przekonuje – stylem, humorem i ostrością spojrzenia.   

 

 

Nocne zwierzęta, Patrycja Pustkowiak

Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013

Stron 224, okładka twarda.