Gdzieś między minionym a teraz. „Języki obce” Jacka Dehnela

Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz
Kategoria książka · 23 listopada 2013

Zastanawiam się, w czym kryje się siła poezji Jacka Dehnela. Co sprawia, że mimo całej mojej niechęci do wykreowanej przez niego osobowości medialnej, nie potrafię powiedzieć o jego wierszach jednego złego słowa.

Mam problem z twórczością Jacka Dehnela.

 

Mam problem, bo z jednej strony wciąż towarzyszy mi poczucie nieprzystawania tej twórczości do rzeczywistości, z jej klasycystycznymi formami, skierowaną w przeszłość optyką, kunsztowną frazą i niedzisiejszym, momentami wręcz antycznym rekwizytorium; z drugiej – absolutna pewność, że mam do czynienia ze znakomitym poetą i – co tu dużo gadać – piękną poezją. Z poezją, której wyrazistej, świadomej siebie dykcji nie sposób nie docenić, nawet jeśli jako odbiorca nie podziela się zamiłowania autora do światów dawno minionych. Dykcję tę, już przy debiutanckich Żywotach równoległych, tak charakteryzował Roman Honet: „Jacek Dehnel utrwalił dykcję klasycystyczną w dobrym stylu, dalekim od podwórkowej siermiężności. Właściwie nie należałoby tu w ogóle wspominać o klasycyzmie tego specyficznie polskiego formatu, skażonym ideologicznym pochrząkiwaniem i skłonnością do bogoojczyźnianego moralizatorstwa (…). Dehnel stanął nad owym topornym mariażem marnej liryki z równie marną publicystyką i przywrócił wiersz klasycystyczny tam, gdzie jest jego miejsce: do uniwersum kulturowego”.

 

Wydane tej jesieni Języki obce to tomik, który wyraźnie pokazuje, iż przez ostatnią dekadę styl autora nie tylko nie uległ żadnym drastycznym zmianom, ale utrwalił się, okrzepł i śmiało można powiedzieć, że stał się jego znakiem rozpoznawczym.

 

Różnorodność – tak formalna jak i tematyczna – składających się na tę książkę wierszy, byłaby niezwykle trudna do związania w jakąś spójną całość, gdyby nie tytuł-klucz. W pierwszej części tomiku, od której zresztą pochodzi tytuł całości, języki obce manifestują się w sposób najbardziej oczywisty – rozmawiają tu ze sobą, między innymi: Amerykanka, Duńczyk, Islandka, Austriak i Słowak, uczestnicy Międzynarodowego Festiwalu Poezji. Przysłuchując się toczonym w tym internacjonalnym towarzystwie rozmowom, prowadzącym czasem do zabawnych nieporozumień, podmiot liryczny oddaje się refleksjom nad ograniczeniami stawianymi poezji przez język i trudnościami przekładu języka poezji (Tłumacz); relacjami języka i tożsamości (Korzenie), czy w końcu – jak w szczególnie zapadającym w pamięć utworze In Translation – niemożnością prawdziwego porozumienia się w języku, który nie jest własny: „mieli dwa języki własne i trzeci wspólny, ale obcy”.

 

Mamy tu więc nie tylko filozoficzną, ale i czysto praktyczną zadumę nad językiem; zadumę rzemieślnika słowa – pisarza, poety i tłumacza, stawiającego sobie pytania o perspektywy i ograniczenia materii, w której pracuje. Jako tłumacz – w bardzo specyficznym rozumieniu – pokazuje zresztą Dehnel swoje umiejętności w następnej części tomiku, tej zawierającej utwory najbardziej dla niego charakterystyczne, bo inspirowane starymi fotografiami czy dziełami sztuki. Czyż nie jest bowiem formą tłumaczenia przekład obrazu (Sebastiano del Piombo – Wskrzeszenie Łazarza) lub zdjęcia (Odkopanie posągu Antinousa w Delfach, 1894, reprodukcja zdobiąca okładkę) na słowo? Być może tak rozumie Jacek Dehnel rolę poety: jako budującego pomosty pomiędzy tym, co dawne a tym, co współczesne? I choć  według popularnego powiedzenia dobra fotografia warta jest więcej niż tysiąc słów, trudno oprzeć się wrażeniu, że w tym akurat przypadku słowa pomagają wydobyć z cienia dodatkowe treści:

 

Chrzęszczący w zębach piasek. Odcisk od oskardu.

Rozmyte chmury chmurnych, poruszonych twarzy.

Leta płynie przez mięso, nie płynie przez marmur,

ja jestem nadal młody, wy – od dawna starzy.

 

Języki obce jako fraza-klucz odnosić się może także do kwestii czysto formalnej, do różnorodności poetyckich gatunków, z których obfitego arsenału czerpie Dehnel z godnym podziwu rozmachem. Spektrum form poetyckich wykorzystanych w tomiku rozciąga się od prozy poetyckiej i wiersza białego, poprzez villanelle i sonety, aż po rzadko dziś używane średniowieczne plankty (cykl pięciu Planktów sławiącego boleść stanowi środkową część tomiku). Co ciekawe, ten formalny wielogłos nie powoduje zgrzytów lecz poczucie harmonijnego współistnienia rozmaitych języków poetyckich. 

 

I tu dochodzimy do ostatniej, szczególnie ciekawej, części zbioru: do zawierającego trzynaście wierszy Małego śpiewnika piosenek miłosnych dla średniozaawansowanych. Wyraźny, homoerotyczny wydźwięk tych wierszy jest, bez wątpienia, językiem wciąż obcym w dominującym dyskursie. Tu język ten dochodzi do głosu z całym swoim lirycznym potencjałem, ujawnia głębokie pokłady wieloznaczności i czułości:

 

Dopiero w tym mieszkaniu na czternastym piętrze,

zbyt małym na wysmukłe ramiona i nogi

(sweter, z którego mu się zbyt szybko wyrosło),

widać było, że wciąż jest tylko nastolatkiem,

nagle niezgrabnym mimo całej swojej gracji.

 

Również w tej części wzrok podmiotu mówiącego skierowany jest wyraźnie wstecz, tak jakby – ciągle balansując gdzieś na granicy minionego z teraz –  uparcie przenosił on punkt ciężkości w przeszłość. Wspomnienia dawnych  związków i migawki z czasu przeszłego w połączeniu z potężnym ładunkiem przejmującej, choć dobrze wyważonej tęsknoty, czynią z Małego śpiewnika… lekturę prawdziwie poruszającą.

 

Tak jak i we wcześniejszej twórczości autora, daje się w Językach obcych zauważyć pewną powtarzalność tematów, obsesyjne powracanie do kilku najbardziej dręczących kwestii. Nie może to być jednak poczytane za wadę pióra Dehnela, udaje mu się bowiem podawać te tematy na wciąż nowe sposoby. I tak, na przykład, strach przed śmiercią przybrać może formę – jak w Plankcie o pannach młodych – lekką i żartobliwą:

 

Żeby twarz ukryć w bielach, w welonach,

Udać przed sobą, że się nie skona,

Że dzięki ślubom i prokreacji

Po ja postawi się coś prócz spacji

 

bądź złowrogą, jak w Miłych złego porządkach, gdzie wyposażony tylko w grabie i szpadel człowiek „skrobie po wierzchu/ głębokiego nie rusza. A głębokie czeka”.

 

Równie niezmienną cechą tej  poezji pozostaje niezwykłe wyczulenie na szczegół, skoncentrowanie na rzeczywistości z perspektywy detalu, przedmiotu, pozornie nieistotnego dodatku do ważniejszej całości (na przykład bohaterem wiersza Literatura staje się postać w ogóle w tym utworze niewystępująca, „statysta w rozmowie obcych ludzi”).

 

Zastanawiam się, w czym kryje się siła poezji Jacka Dehnela. Co sprawia, że – przepraszam za wstawkę ad personam – mimo całej mojej niechęci do wykreowanej przez niego osobowości medialnej: tego młodego-starego elegancika we fraku i meloniku rodem z innej epoki, nie potrafię powiedzieć o jego wierszach jednego złego słowa. A wiersze te przecież pod wieloma względami odzwierciedlają pielęgnowane przez autora staroświeckie wartości, które nijak nie pasują do współczesności. No i cóż, że nie pasują, myślę i czytam po raz kolejny, zachwycona misterną konstrukcją Villanelli czterdziestosześciolatki wpuszczającej licealistę do pokoju hotelowego czy subtelnym humorem Liczebników. Skoro aby obdarzyć nas poezją tej klasy potrzebny jest Dehnelowi melonik – niech i tak będzie.

 

I choćby nawet na którymś poziomie percepcji jego wizja świata miała pozostać dla mnie językiem obcym.   

 

 

Jacek Dehnel, Języki obce

Biuro Literackie, Wrocław 2013

Stron 54, okładka miękka