Problem w tym, że pozostałe również.
A jest tych części łącznie trzy, jakbyście chcieli wiedzieć. W pierwszej Honza lata, w drugiej gada do umierającego ojca, a w trzeciej jedzie tego samego ojca wysypać do morza, już w charakterze prochów, rzecz jasna. Przy okazji raczy czytelnika różnymi spostrzeżeniami na temat rzeczywistości, ludzi i życia w ogóle. Spostrzeżeniami, które najkrócej można określić jako stękanie starego zrzędy.
Na okładce obiecują, że „z każdą stroną książki coraz bardziej zaprzyjaźniamy się z tym irytującym facetem”. Otóż nic z tego. Między pierwszą a ostatnią stroną nic a nic tego starego zrzędy nie polubiłam i mam ku temu – wprawdzie dwa tylko, ale za to całkiem konkretne – powody.
Powód pierwszy: męczący autotematyzm
Przez ponad sto osiemdziesiąt stron Honza gada głównie o sobie. Przydługie monologi wewnętrzne, wspomnienia z wojska, opisy lepszych lub gorszych stanów psychicznych – wszystko to pozostawia mnie z przekonaniem, że mam do czynienia z bohaterem pod każdym możliwym względem nieciekawym. Że choćby wspiął się na wyżyny języka, nie znajdzie w sobie treści wartych przyrządzenia w jakiś bardziej finezyjny sposób. Więc nawet nie próbuje. I serwuje te swoje płaskie treści na płaskich talerzach: jednostajne, szarobure, słowne pureé; gadanie dla gadania, dla zagłuszenia wewnętrznej pustki i nudy.
Żeby on chociaż był zabawny, ten Honza, żeby tak błysnął czasem tym sławnym, czeskim poczuciem humoru, które im tam ponoć w niektórych szpitalach instalują przy narodzinach, gratis do przecięcia pępowiny.
To nie.
W dodatku w jakiś perwersyjny sposób zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę, skoro w jednej z rozmów z ojcem tak podsumowuje zarzuty krytyków wobec współczesnej prozy: „jest spazmatyczna, bezkształtna, plagiatorska (…). Brak w niej jakiejkolwiek akcji, manewru, dynamiki, w zasadzie składa się wyłącznie z emisji odczuć. Wsadźcie sobie w końcu w dupę to wasze zasrane ego, przeklinają autorów, i mają rację”.
Powód drugi: nadęty mizoginizm
Jak podstarzały zrzęda siedzi i narzeka, że jest samotny i nic mu w życiu nie wyszło, to jest, moim zdaniem, wystarczająco źle. Ale jak ten podstarzały zrzęda nakłada jeszcze do tego maskę maczo, nazywa kobiety „kozami”, „łykowatymi kościotrupami”, albo odwrotnie – „rozkołysanymi obtłuszczonymi zombie płci żeńskiej” i w dodatku przechwala się pyszałkowato: „Táňa Laboutková, Marie Bundová, Iveta Švihliková, Jarka Semencová, Khalida czy Šahida Júsúf, ta z większymi oczami, to wszystko w podstawówce. Począwszy od liceum imiona przestały mieć dla mnie znaczenie”, to robi się już co najmniej niesmacznie.
Trochę trudno pojąć, jak udaje mu się łączyć te wszystkie erotyczne podboje z wyraźnym fizycznym wstrętem do kobiet, przebijającym z większości opisów kobiecych postaci. Wstrętem, którym narrator obdarza nawet własną, płaczącą nad konającym ojcem, siostrę: „z piersi, zdobnej w pistacjowy żabot, wyrywają się głośne, mlaszczące szlochy”.
Fuj, jednym słowem. Jakie te baby niehigieniczne. Dobre tylko do tego, żeby „trzy razy w miesiącu sobie zaruchać”.
Niemodne przymiotniki
Przecieram oczy ze zdumienia, czytając informację, że Zasady śmiesznego zachowania wyróżniono prestiżową Nagrodą Josefa Škvoreckiego i że wydawcy zachwalają ją mianem „czeskiej prozy, do której idealnie pasują patetyczne i niemodne przymiotniki: piękna i mądra”. Osobiście nie znalazłam na tych stu osiemdziesięciu stronach nie tylko piękna czy mądrości, ale w ogóle niczego, czym proza Emila Hakla mogłaby się obronić: ani tu językowej świeżości, ani stylu, ani ciekawego tematu.
Zaczęłam od pierwszej sceny, skończę ostatnią. Wysypawszy wreszcie do morza prochy ojca, Honza wskakuje za nim do wody: „Zanurzam się w niej, nurkuję, pływam pod taflą. Otwieram oczy. Zaglądam sobie z bliska prosto w pysk. Okropny widok, wciąż jednak dużo lepszy, niż nie widzieć nic”.
Szczerze?
Nie jestem pewna, czy dużo lepszy.
Emil Hakl, Zasady śmiesznego zachowania
tłum. Julia Różewicz
Wydawnictwo Afera, Wrocław 2013
stron 190, okładka twarda.