W trakcie lektury trudno oprzeć się wrażeniu, że Jerzy Pilch jest jednym z pisarzy dla takiej właśnie formy stworzonych. Kto zna i ceni jego felietony, dostrzeże masę podobieństw tak w stylu, jak i w tematyce: będzie więc o Wiśle, o lutrach i o piłce nożnej. I o lekturach, oczywiście, o całych dziesiątkach lektur.
Obmyślając recenzję Dziennika, przeczytawszy raz jeszcze wszystkie swe notatki i pozaznaczane fragmenty książki, zaglądam w końcu do tej studni bezdennej, do tej siedziby zła wszelkiego, by zobaczyć, co tam o Pilchu internauci głupiego gadają. Wiadomo bowiem, że jak pisarz wyrazisty, to musi mieć równie oddane grono sympatyków, co antagonistów i że ci ostatni, w sieci hejterami zwani, będą obrzucać, kopać i się przezywać.
I faktycznie. Na trzy artykuły trzysta komentarzy, wymyślne, z jakichś powodów głównie do świata fauny nawiązujące epitety („leming”, „gnida”, „osioł”), niezawodne u nas wywlekanie prywatnych problemów i diagnozowanie chorób („nic niewarty alkoholik”), oraz w końcu – równie niezawodne – oskarżenia o obrażanie uczuć religijnych. Masz ci los, myślę sobie przy tym ostatnim. Wprawdzie sama za bardzo nie wiem, jak to jest mieć uczucia religijne (nigdy żadnego nie miałam) i jak do kwestii ich obrażania ustosunkowuje się Jerzy Pilch, ale sądzę, że gdybym była na jego miejscu to w tym momencie całkiem opadłyby mi ręce. Tyle papieru i atramentu kwestii religii poświęciwszy, słyszeć wciąż tę samą, starą śpiewkę! Koszmar to zupełny być musi!
Porzucam Internet i wracam do Dziennika. Otwieram na notatce z 25 kwietnia 2010. Czytam: „Katastrofa się zdarzyła? Prezydent zginął? Pozwolą państwo, że w takim razie powiem coś o sobie” i zastanawiam się nad jednym – jak można go nie kochać, tego Pilcha?
A zaraz potem myślę sobie, że niech parchy pokryją tych, co nie kochają i że drut im w oko. I że peany na jego cześć pisać będę dla tych, co kochają.
A ci, co kochają, sami wiedzą, za co Pilcha kochać należy. Za styl, za język, za ironię, za erudycję i za rozbrajające poczucie humoru. I owszem, to wszystko w Dzienniku występuje i to w stopniu stężonym. Dziennik wszak, jako forma, szerokie takiemu stężeniu udostępnia pole: to jest gatunek, w którym zmieści się właściwie wszystko. Jak pisarz marny, to efekt takiego upychania w dziennik wszystkiego wyjść może marnie, ale jak się jest Pilchem – o, ho, ho! Wtedy dziennik wydobywa z Pilcha całą jego Pilchowatość.
W trakcie lektury trudno oprzeć się wrażeniu, że Jerzy Pilch jest jednym z pisarzy dla takiej właśnie formy stworzonych. Kto zna i ceni jego felietony, dostrzeże masę podobieństw tak w stylu, jak i w tematyce: będzie więc o Wiśle, o lutrach i o piłce nożnej. I o lekturach, oczywiście, o całych dziesiątkach lektur. Tyle tylko, ze w przeciwieństwie do felietonu, który musi jednak mieścić się w jakichś konkretnych ramach i na łamach, dziennik pozwala na dowolne snucie i przeplatanie wątków, na porzucanie tematów i beztroskie wracanie do nich jakieś sto stron później, na wspominki i przyjemne gawędy o wiślańskich zwyczajach i w końcu – na opisy codziennych czynności. Być może nie wszyscy taki bałagan w literaturze lubią. Ale jak nie lubią, to sporo tracą. Ten przyjemny bałagan jest bowiem odzwierciedleniem stanu umysłu absolutnie niekonwencjonalnego, umysłu, któremu „wszystko kojarzy się ze wszystkim”, umysłu, który oprócz zaszczytów i nagród potrafi przysporzyć niemałych tarapatów.
Ja się, na przykład, najbardziej uśmiałam, jak wyszedł Pilch z domu w dwóch różnych butach. Śmiałam się jeszcze po odłożeniu książki, zgaszeniu światła i położeniu się do łóżka, mamrocząc w poduszkę: „druga noga wyleciała mu z głowy!”. Niby nie jednemu Pilchowi takie rzeczy się zdarzają, ale mało kto potrafi wyjść z domu i do domu wrócić w dwóch różnych butach z takim epickim rozmachem: „Wracam przeto bezpiecznie do siebie, otwieram drzwi, zapalam światło i widzę rzecz bardzo dziwną: jeden mianowicie z pary zimowych butów, które mam na nogach, nonszalancko stoi w przedpokoju. Co więcej, obok jednego z pary zimowych butów, które mam na nogach, stoi jeden z pary lekkich półbutów, które przed wyjściem zdjąłem i które zaraz – zdjąwszy wpierw, ma się rozumieć, parę zimowych – obuję. (…) Kieruję stężały wzrok ku stopom. Sytuacja, jak się domyślacie, analogiczna: jeden taki, drugi taki; jeden zimowy, drugi letni; jeden półbut, drugi wysoki; jeden skóra, drugi nubuk; jeden w stylu adidasa, drugi kamasza – oba na szczęście czarne. Oba na zgubę na moich nogach.”
Osobiście mogę takie rzeczy czytać w nieskończoność. Pilch natomiast, jak widać, takie rzeczy może wypisywać w nieskończoność. I nie zejdzie, że tak powiem, z tych butów przez ładnych kilka stron, tylko z uporem godnym lepszej sprawy drążył będzie temat, ku niesłabnącej radości czytelnika: „Całkiem jak w dawnych czasach po niezłej imprezie: człowiek budzi się i odczuwa nieubłaganą potrzebę rekonstrukcji. Co się działo? Jak do tego doszło? Ja to w ogóle było możliwe? Zdjąłem jeden półbut, wzułem na jego miejsce but zimowy, zawiązałem sznurowadło i uznałem, że gotowe? Druga noga – jakkolwiek to brzmi – wyleciała mi z głowy? Drugiego półbuta już nie ruszałem? Stało się coś? Coś mnie od przebuwania w trakcie przebuwania oderwało? (…) Zadzwonił telefon? Skąd, oba wyłączone. Ktoś do drzwi kołatał? (…) Tak jak stałem, wypadłem na klatkę, na której rzecz jasna nikogo nie było? Nic z tych rzeczy. A raczej rzecz w tym, że nic. Wychodzi, że pomiędzy jednym a drugim butem runąłem w ciemność, a może nawet w nicość.”
Pyszne, nieprawdaż? Otóż cały Dziennik w równie pyszne treści obfituje. Pilch ma niezwykle cenną umiejętność zamykania w jednym zdaniu myśli, na rozwinięcie których mierniej władający piórem potrzebują kilku kartek, w związku z czym na każdej niemal stronie znaleźć można jakąś błyskotliwą frazę, jakiś, jak to się teraz modnie mówi punchline.
Są tacy pisarze, że tak powiem filozoficznie na zakończenie, których czyta się z przyjemnością z tego prostego powodu, że czuje się, iż oni z przyjemnością napisali to, co napisali. I Pilch do tej właśnie kategorii pisarzy należy: niemal widzę go, pochylonego nad ekranem, potężnego, siwowłosego i skupionego, z ponurym wyrazem twarzy sugerującym: piszę teraz i jak mi przeszkodzisz to skrzywdzę ciebie i twoją rodzinę, jak opisuje tę historię z butami i w duchu pęka ze śmiechu. I bawi się przy tym tak rozkosznie, że jako czytelnik nie masz wyjścia i ubawisz się równie rozkosznie.
Chociaż to wcale nie jest wesoła książka.
Jerzy Pilch, Dziennik
Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2012
Stron 464, okładka twarda.