Oto piewca zagrożeń. Impresje wokół „Hotelu Jahwe” Sz. Domagały-Jakucia

Oliwia
Oliwia
Kategoria książka · 30 sierpnia 2013

Antyreligijna (czy może raczej antykościelna, bo w końcu spotykamy wyłącznie nawiązania do Biblii) żarliwość, wręcz fanatyzm, to tylko część, jak się okazuje, wcale nie najistotniejsza, tego, co autor nam przygotował.

Ab urbe condita. A na początek? Koniec, okładka. Bo oto mamy dwóch piewców poety: pierwszy to Kacper Bartczak, który wskazuje w wierszach Szymona Domagały-Jakucia zamkniętych w debiutanckim tomie Hotel Jahwe rzeczywistość zwichniętej religii oraz piewca drugi znany z niewyczerpywalnych zasobów wszelkich anegdot Konrad Góra, przywowłujący zdarzenie znalezienia psa, co aktualnie sypia na grdyce i porównujący debiutanta do Borowskiego czy Broniewskiego.

 

Smakowita to zachęta, popatrzmy zatem co kryje się pod daniem głównym, które jak się okazuje, szanowny autor podzielił na dwie części: Ewengelię dla wykluczonych oraz Ewengelię dla miasta Łodzi. Cóż zatem za dobrą nowinę przynosi? Czyje przyjście i czyje zmartwychwstanie ogłasza?

 

Spuścizna modernizmu przyniosła nam przesyt okrzyków o śmierci wszelkich bogów i pozostawieniu biednych ludzi samym sobie. Ewengelia według tradycji ma przekazywać wiadomość o lepszym życiu. W chrześcijaństwie ewangelia jest nauką o Jezusie i zbawieniu. Poprzez zapis historii życia Zbawiciela pokrzepia, ale jednocześnie poucza ludzi, wskazują drogę postępowania zgodnie ze Słowem Bożym, która to ma poprowadzić ich do wiecznego szczęścia.

 

A może odwrotnie? W starożytności używano tego terminu do określenia rodzaju nagrody w podzięce za pomyślną wieść. Pomocny może okazać się tytuł. Hotel to tymczasowe miejsce na nocleg, odpoczynek. Z natury obce i bezosobowe. Bezbarwne, nawet jeśli zaprojektowane i utrzymane z wielką klasą.

 

Hotel Jahwe. Hotel dla Boga? Jahwe to hotel – chwilowe miejsce na odpoczynek, punkt na trasie? Schronienie? Więcej się rozjaśnia niż zaciemnia, więc przejdźmy do treści.

 

Pierwsze, co uderza w wierszach Jakucia, to bezkompromisowość straceńca. Łodzianin uderza bez pardonu, zwracając się do samego Boga:

 

Boże ścian drzwi zabierasz aby nie było wyjścia

podłogi zabierasz aby nie było przejścia

kiedyś dojrzeję i rzeknę: Chrystus drzwiami podłogą

a  Boga ścian  nie ma niech żyje Bóg drzwi

u Chrystusa mieszkań wiele z widokiem

 

póki co przyszedł Diabeł odlicza kroki wybranych

dba by nie zboczyła moja podłoga do Boga drzwi

oto spełniło się nawet Diabła mam po swojej stronie

jego gniew  spada na mój sufit

chciałbym nie mieć cię na głowie teraz ja szarpię za twoją przyczynę

 

[z wiersza: W dupie mam wszystkie twoje kraje]

 

czy:

 

Oto spolegliwość uczyniła mnie narzędziem

(...)

 

nie czuję się wezwany przez Ciebie ani nie liżę znaczków

bo nie mam Ci nic ważnego do przekazania

(...)

 

[z wiersza: Jahwe]

 

Pomijając niewielki dysonans (najpierw zwrot do Boga zapisany wielką literą, w kolejnym wierszu minuskułą), wyraźnie dostrzegamy tu oznaki agresji i buntu. Buntu jednak aktywnego. Jakuć nie obiecuje, że kiedy przyjdzie Bóg, to stanie się cokolwiek konkretnego/on zachowa się w konkretny sposób. Jakuć przemawia bezpośrednio. Już działa. Wystawia działa i nie ustaje w ataku:

 

Religia to kłamstwo. Śmierdzi ofierze Chrystusa poświęcenie nóg(...)

 

[z wiersza: Bulla fellatio]

 

Antyreligijna (czy może raczej antykościelna, bo w końcu spotykamy wyłącznie nawiązania do Biblii) żarliwość, wręcz fanatyzm, to tylko część, jak się okazuje, wcale nie najistotniejsza, tego, co autor nam przygotował. Hotel wręcz kipi od bardzo dosłownych, niekiedy brutalnych i wulgarnych opisów czynności seksualnych – niekiedy natężenie tego jest tak silne, jakby to właśnie seks – zamiast religii czy Boga – okazywał się jedynie słuszny i zbawienny. Alius est Amor, alius Capido? Podmiot tych wierszy traktuje fizyczne zbliżenie niemal na zasadzie rytuału religijnego – czegoś najwyższego i najwspanialszego (jedynej drogi nie tylko do śmierci, ale do rozkoszy rozumianej jako zbawienie – czyżby zatem wybrzmiewały tu tony libertyńskie i hedonistyczne?). Nie mówi jednak zbyt wiele o miłości emocjonalnej między dwojgiem ludzi.

 

I tak na przykład:

 

(...)

zbliżenie eksperymentuje we mnie podnosząc korpus do świętości  

Zbawicielu jeśli dobry seks jest metaforą umierania

Ja eunuch spotkam się z Tobą prędzej niż podejrzewałem

 

[z wiersza: Hymn do miłości (Jak szybko dojdę Zbawicielu)]

 

Prawda, że działa? Problem jedynie w tym, że całość nieco pachnie prowokacją. W kolejnych tekstach zaczyna być już przewidywalne. Wiemy: będzie bezprecedensowy seks, kolokwialne oraz religijne słownictwo, Bóg sprowadzony do roli dziecka, które upomina się lub karci za złe zachowanie, a całość zachowana w stylu litanii. Całość sprawia wrażenie przesytu, który jest chyba największym problemem tej książki, choć autor operuje równie sprawnie inną tematyką. Cztery ze swoich wierszy kieruje bezpośrednio do innych autorów (dwa – po jednym w każdej części – poświęca łodziance Justynie Fruzińskiej i po jednyn dedykuje Robertowi Rybickiemu i Konradowi Górze; oba ponownie w tonacji quasi-modlitewnej).

 

Kolejnym lejtmotiwem okazuje się mała ojczyzna autora – Łódź. To właśnie tam ma miejsce lwia część narracji i to właśnie temu miastu poświęcona jest wszak druga część tomu. Nie jest to jednak Łódź piękna i zachęcająca do zamieszkania:

 

Widziałeś słońce na  Zarzewskiej? Grabowej, Dębowej, mojej  Poznańskiej?

Wskrzesza ciepły odór uryny. (...) Nie kocham cię. Nie daję rady. Nie biorę.

(...)

 

Ulica tak brzydka, że grawitacja abdykuje. (...)

 

Kilka metrój dalej na Placu  Niepodległości miasto oświetliło nowy kościół,

wszak światłość światłości potrzebuje. Obok na postumencie Faustyna

ciągnie druta Miastu.

 

[z wiersza: Ulica Zarzewska]

 

 

I w końu, czego mogliśmy się spodziewać:

 

(...)

Gdzie jesteś Chryste?

Czemu opuściłeś to miejsce?

A przecież warte jest miasto krwi Twojej

(...)

 

[z wiersza: Piątek w Łodzi]

 

 

Hotel Jahwe to odważny, mocny tom z wyraźnymi naleciałościami wciąż młodzieńczej buńczuczności, o’haryzmem dostrzegalnym w kilku miejscach, ale przede wszystkim głosem osobnym, przebijającym się na tle echa większości współczesnych debiutów. Przy tym wszystkim nieco jednak nachalny w wymowie. Zrozumiała jest siła i brak zahamowań, ale czytelnik ostatecznie nie dostaje ewangelii – ani w znaczeniu nagrody, ani pocieszenia/dobrej nowiny. Historię życia istoty pretendującej na przewodnika duchowego? W pewnym sensie tak, tylko co – prócz krzyku – przynosi ona czytelnikowi? To wiersze czystego sprzeciwu, agresji. Wobec wszystkich, nawet siebie samych. I z tym musi się zmierzyć czytelnik. Czy na to zasłużył, czy nie. 

 

 

Szymon Domagała-Jakuć, Hotel Jahwe

wydawnictwo Arterii, Łódź 2013