„Historia to zbiorowe i dziedziczne gówno rodzaju ludzkiego, wielka i stale rosnąca kupa łajna. Dziś stoimy na jej szczycie, ale wkrótce zostaniemy pogrzebani pod sraką następnych pokoleń”.
Joyland, najnowsza powieść Stephena Kinga, zasługuje na uznanie nie tylko dlatego, że napisał ją mistrz horroru, ale i dlatego, że wydawnictwo Prószyński stanęło na wysokości zadania.
Zacznijmy może od samego tytułu, który nie został zepsuty jakimś żałosnym spolszczeniem, jak to nieraz bywa. Piękny, prosty i – co najważniejsze – oryginalny tytuł od razu zachęca aby sięgnąć po tę pozycję. Podobnie jak okładka, która osobiście bardzo mi się podoba. Jedyne co mnie raziło, to napis: „Wejdź. Jeśli się odważysz”, który według mnie psuł cały klimat. Teraz już nie psuje. Jestem po lekturze i uważam, że taki a nie inny wygląd okładki jest całkowicie uzasadniony i nawet napis przestał mnie już razić.
To co najważniejsze, to fakt, że na ukazanie się Joylandu w Polsce nie musieliśmy długo czekać. Powieść była w zasięgu spragnionych fanów Króla zaledwie dwa dni po premierze światowej!
King, jak to King, już od pierwszych stron sprawia, że jesteśmy zaintrygowani i pragniemy czytać dalej. „Byłem dwudziestojednoletnim prawiczkiem z literackimi ambicjami. Miałem trzy pary dżinsów, cztery pary majtek, zdezelowanego forda (ze sprawnym radiem), sporadyczne myśli samobójcze i złamane serce”. Mniej więcej tak Devin Jones rozpoczyna swą opowieść o najpiękniejszym a zarazem najgorszym roku swojego życia. Genialna pierwszoosobowa narracja, od początku do końca lektury, sprawia, że jesteśmy wewnątrz tego całego zamieszania i wraz z bohaterami przeżywamy zarówno smutne, jak i radosne momenty.
Joyland, na pozór miejsce wesołe, pełne radości. Jednak jak każde tego typu miejsce, skrywa ono pewną tajemnicę. To, że wszystko jest szczęśliwe, jest tylko pozorem. Podobne pozory sprawiają ludzie. Nie każdy jest taki, jakim wydaje się być na początku. Książka uświadamia nam, że nie powinniśmy z góry oceniać ludzi, których nie znamy. Później możemy być bardzo zaskoczeni. Zarówno pozytywnie jak i negatywnie. Wszystko zależy od sytuacji. Nigdy nie wiemy co przyniesie nam życie.
Nie wiedział też tego główny bohater, który pragnął uciec od bólu, jaki przyniosło mu rozstanie z ukochaną. Jak widać ucieczka nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem. Uciekając od jednej rzeczy, możemy wpaść na kolejną, niekoniecznie lepszą. Z deszczu pod rynnę – chciałoby się rzec. Tak więc zarówno nasze życie, jak i życie postaci z Joylandu, jest jedną wielką niewiadomą. Nawet dla tych, którzy mają dar widzenia, bo i tacy się zdarzają...
Oczywiście w książce nie brakuje też cudownych, rozbudowanych porównań. Jedno zachwyciło mnie do tego stopnia, że aż je przytoczę: „Historia to zbiorowe i dziedziczne gówno rodzaju ludzkiego, wielka i stale rosnąca kupa łajna. Dziś stoimy na jej szczycie, ale wkrótce zostaniemy pogrzebani pod sraką następnych pokoleń”. Po prostu nie mogę wyjść z podziwu, tak zauroczyło mnie to zdanie... I zastanawia mnie też, ile z tej konkretnej historii jest prawdą? Jak bardzo autor utożsamia się z głównym bohaterem? Co prawda na końcu autor, tłumacząc się z nie do końca poprawnych w kuglarskim żargonie określeń, informuje o tym, że fikcja to fikcja. Jednakże nie odnosi się to do całej treści. Poza tym, chyba wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nawet w fikcji zawsze znajdzie się choć odrobina prawdy.
O miłości, przyjaźni, chorobie. O życiu, śmierci, cierpieniu i radości. Mnóstwo emocji, a niewiele ponad trzysta stron. Muszę przyznać, że na zakończenie czułam pewien niedosyt. Ale ciężko mi określić, czy był to niedosyt i smutek, jaki towarzyszy nam gdy zakończymy czytać jakąś dobrą książkę, czy ten inny. Ten sprawiający, że mamy żal do autora, że tak szybko skończył powieść. Wydaje nam się, że powinna trwać dłużej, być bardziej rozbudowana. I może faktycznie mogłaby być. Ale równie dobrze mogła być trochę okrojona i z powieści stałaby się tylko opowiadaniem, a to chyba jeszcze gorzej. Nie wiem jaki jest powód, może nigdy się tego nie dowiem, ale już brakuje mi atmosfery panującej w szczęśliwym lunaparku.
Brakuje mi jej do tego stopnia, że chciałabym ujrzeć ekranizację. Normalnie nie lubię gdy ktoś nieudolnie próbuje przerzucić coś z kartek na ekran, bo wiem czym to się z reguły kończy. Jednak tym razem tego chcę. Wydaje mi się, że miasteczko Joyland ma taki niesamowity, intrygujący klimat, że z przyjemnością zanurzyłabym się w nim jeszcze raz. Tym razem na dużym ekranie.
Z doborem odpowiedniej ścieżki dźwiękowej do filmu z pewnością nie byłoby problemu, gdyż autor bez przerwy podrzuca tytuły i nazwy wykonawców, dzięki czemu, znając je, jeszcze głębiej możemy wejść w opisywany przez niego nastrój. Devin bez przerwy katuje się utworami The Doors i Pink Floyd, gdy samotnie leży wieczorami w łóżku. Z kolei będąc w pracy, w tytułowym Joylandzie, tańczy do wesołego utworu Hokey Pokey wraz z dzieciakami. Także rozstrzał i urozmaicenie muzyczne jest spore. Podobnie jak nastrój panujący w powieści. Powieści, która na pozór jest wesoła – co sugeruje sam tytuł – a w rzeczywistości jest dość smutna, melancholijna. Jakakolwiek by nie była, jest godna polecenia – to na pewno.
©Agnieszka Pilecka
Stephen King, Joyland
Autor przekładu/ Redaktor: Tomasz Wilusz
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013
okładka miękka, stron 336