W poezji lubelskiego autora tkwi siła. To jest wulkan. Na razie jeszcze nie wybuchł, ale to może się zdarzyć lada moment.
Kilka wierszy w Internecie. Drażniących. Irytujących wręcz. I brak jakiejkolwiek możliwości oderwania się od nich, bo przecież właśnie takie wiersze się zapamiętuje. Skojarzenie z nazwiskiem. I przebłysk: przecież był w jednej z poprzednich antologii „Połowu” wydanej przez Biuro Literackie. Przecież już go czytałam.
Kamil Brewiński i „Clubbing”. Wtedy arkusz – dziś tomik, który „pani od debiutów” – Marta Podgórnik ocenia jako debiut roku. Wśród czytelników wrzawa. Że olśnienie, że rewolucja. Mierzą mnie książki, wokół których rośnie środowiskowy (lub medialny – a to nie zawsze równoznaczne) szum. Sięgam po tomik i... pojawia się problem.
Czytam przede wszystkim chęć niespodobania się. Samemu sobie? Czytam grę z konwencją. Jawne szyderstwo. Klimat dusznych dyskotek i wieczornych wyjść z kumplami, by podzielić się lufką. Techno-rap na papierze miksujący zastaną poezję (szczególnie wzmocniony przez głośne, nie tyle mechaniczne, co „maszynowe” czytanie samego autora, do wysłuchania którego gorąco zachęcam przynajmniej raz). Migoczący, wręcz pulsujący rytm. Jednak nie potrafię chwycić się tych urwanych fraz przypominających jakiś rodzaj niezłego tripu. Nie potrafię zabrać się na tę wycieczkę.
Czytam zatem tomik powtórnie i zastanawiam się, co poszło nie tak. Gdzie jest błąd? Wszystko, by ostatecznie dojść do wniosku, że cały ten raport wydaje mi się jednak nieco zbyt wygładzony. Może autor niepotrzebnie umieścił w projekcie teksty z arkusza? Może nagłe przerzucenia z bezwzględnie narzuconym rytmem , piętrzące się aluzje intertekstualne (vide: wiersze „Malwina” [str. 26], „T” [str. 35] i inne) i zawołania w stylu: na na na czy: elo elo elo [„DHX 130025” str. 14] stają się wreszcie dość przewidywalne i mniej więcej w połowie tomiku wiem, co będzie dalej, a nawet w którym miejscu załame się morderczy rytm. Ofensywna poezja powinna przecież zaskakiwać. Co to za atak, na który potrafię się przygotować?
Poza wszystkim czytelnik odkrywa tu sporo liryki w tradycyjnym sensie. W tych osłoniętych chmarami dymu z lufki wersach możemy nierzadko znaleźć czułość i – wbrew pozorom – spore pokłady delikatności.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć, iż wydawnictwo opublikowało zbiór wierszy również w Internecie na bezpłatnej licencji creative common, a co za tym idzie, aby do nich sięgnąć wystarczy podłączenie do sieci. Fakt ten okazuje się nie bez znaczenia nie tylko dla obiorcy, ale również dla konkretnych wierszy, które same w sobie wydają w jakiś sposób digitalne, a umieszczenie ich jako spójnej całości, a nie – jak to zwykle bywa z poezją na www – rozproszonych i tekstów, jeszcze bardziej ten fakt podkreśla i kieruje odczyt w stronę cyber poezji, która jak się okazuje nie musi być mniej lub barfziej losowo pojawiącymi się znakami. Brewiński jawi się na wskroś współcześnie, nie przekraczając jednak granicy i zachowując nie tyle wpływy, co pewne klasyczne dogmaty, przerabiając je i miksując według własnych potrzeb i upodobań. To nie tylko próba siłowania się z „zapleczem” literatury, którą poznało się wcześniej, ale przede wszystkim porwanie się na sam język. Przerzucanie go między światami tak, by poniósł jak najmniejsze straty i uległ jak namniejszym deformacją. Przede wszystkim to próba opanowania języka w możliwie najszerszym sensie. Zdominowania go. Narzucenia własnej woli z jednoczesnym zachowaniem jego żywotnej natury. Czy się udało?
W poezji lubelskiego autora tkwi siła. To jest wulkan. Na razie jeszcze nie wybuchł, ale to może się zdarzyć lada moment. Póki co: nie ma strat ani strachu, ale trzeba być czujnym.
Kamil Brewiński, Clubbing, Hub Wydawniczy Rozdzielczość Chleba, Kraków 2013/Internet
____
* Autorka powyższego tekstu dopuściła się bezczelnego aktu użycia w tytule wejściowej frazy z wiersza „Jeb” [str. 44]