Reklama rzeźni i wege ochłapy? „Mięso” Dominiki Dymińskiej

Oliwia
Oliwia
Kategoria książka · 8 lipca 2013

Dymińska bawi się konwencją dostrzeganą u takich twórców jak np. Jakub Żulczyk. Jest w tym, nie można zaprzeczyć, jakaś siła sprawcza.

W twórczości Dominiki Dymińskiej od dłuższego czasu pokładano spore nadzieje. Jeszcze zupełnie niedawno była (obok Urszuli Kulbackiej i Katarzyny Fetlińskiej) określana jedną  z najciekawiej zapowiadających się poetek przed debiutem z roczników dziewięćdziesiątych. Jej wiersze były nie tylko szeroko i przychylnie omawiane w internecie, ale również publikowane w prasie literackiej i doceniane na konkursach. Można by pomyśleć: to będzie autorka mocnego, interesującego debiutu. Świeży głos w branży. Cóż z tego wyszło?

 

Niestety nie tomik. Słowo niestety wymaga tu podwójnego zaznaczenia, gdyż młoda autorka najpierw oficjalnie zamilkła, każąc czekać czytelnikom na... dość irytującą i kłopotliwą powieść. Dlaczego irytującą? Bezpośredni i nieco zadziorny tytuł „Mięso” zapowiada książkę odważną, prowokującą, mocną... Tymczasem do naszych rąk trafia rozciągnięty na 177 stron tekst w rodzaju blogowych notatek neurotycznej dziewczynki z rozbitej rodziny. Już sama forma nasuwa to skojarzenie. Siedemdziesiąt siedem krótkich tekstów przypomina ponumerowane notki.

 

Głód niezaspokojony

 

Warszawianka startuje z werwą. Początek zapowiada powieść poetycką, wiarygodną i poruszającą, choć daleką od ckliwości. Z biegiem stron jednak tekst staje się coraz mniej frapujący. Bywają plastyczne, celne opisy i spostrzeżenia, aczkolwiek nikną w natłoku słownej waty. I tu, muszę uczciwie przyznać, pojawia się punkt zaczepienia. Podczas lektury towarzyszyło mi nieodparte wrażenie, że ważniejsze myśli są zwyczajnie przytłoczone, a jednak konstrukcja powieści jest tak zbudowana, by nie sposób było wskazać fragmentów, po wykreśleniu których całość się nie zmieni. Spokojnie można by wyszczególnić kilka dłużyzn (szczególnie w opisach dni lub korespondencji bohaterki), a jednak gdzieś w głowie pozostaje myśl, że to dosyć ważne w kontekście całości. Faktycznie nie rozbudowują fabuły, nie rzucają nowego światła na rozwój osobowości narratorki, ale przez swoją, pewnego rodzaju, kompulsywność, umacniają i uwiarygodniają sferę emocji. Ciekawym zabiegiem są też wplecione w wypowiedzi wiersze. I to właśnie konstrukcja – forma całej powieści jest jednym z jej najmocjniejszych punktów.

 

To jednak stanowczo za mało. Za mało dla mnie. Szukam naprawdę krwistych, intensywnych w smaku kawałków. Treści, która uderzy w moje zmysły. Słów, które mają ostry smak i zapach – jak mięso. Niestety nie mogę pozbyć się wrażenia, jakoby Dymińska częstowała gości smażonymi wynalazkami z soi lub cukinii, zapraszając wcześniej na kotlety schabowe. Czy z powodzeniem? Z przykrością stwierdzam, że nie dałam się nabrać. Pochłonęłam zaserwowane danie, ale głód pozostał niezaspokojony. Jako mięsofanka czuję się rozczarowana. 

 

Mocna, energiczna narracja przytłoczona trywialnymi wynurzeniami jednej z wielu podobnych do siebie dziewczynek. Schematyczne, dość przewidywalne działania bohaterki nie pomagają czytelnikowi.

 

Co gorsza, nawet dodatki okazały się denerwujące. Metaforycznym sosem okazuje się jeden z wywiadów. W rozmowie z Damianem Gajdą Dymińska stwierdza autorytatywnie: „To nie tylko powieść o seksie” [1], aby po chwili dokładnie opowiedzieć, o czym napisała i dlaczego. Czyżby asekuracja? Świadomość zarzutów, które jeszcze nie padły, ale musi to niechybnie nastąpić? Dość szerokie objaśnianie własnego dzieła, kawanaławizm. To wywołuje lekki niesmak. Oczywiście nie ma nic złego w rozmowie o własndj twórczości. W opowiadaniu o niej. Ale dlaczego od razu podawać czytelnikowi gotowe recepty? Niech sam odkryje smak i rozpozna składniki! Wszak na tym właśnie polega pasja czytania.

 

Głos pokolenia?

 

Wszystko, o czym wspomniałam, nie wyjaśnia jeszcze określenia  lektury kłopotliwą (a teraz pozwolam sobie to powtórzyć!). Niewątpliwy łądunek emocjonalny nie niesie za sobą ważniejszych treści. Makabryczne igrzyska towarzyskiego sportu, w których główną dyscypliną jest lansowanie samych siebie. Całość rozmyta i stanowczo przegadana. Młoda, gniewna i nastroszoną, polska proza... oparta na schematach, które mają szokować. Szkoda tylko, że robią to w tani sposób. Już w blurbie Kingi Dunin czytamy o dziewczyńskiej książce. Ale to nie jest książka dla grzecznych dziewczynek z dobrych domów. Zastanawiam się zatem: dla kogo? Zbyt bezpośrednia na lekturę czysto rozrywkową. To nie jest książka, która wchodzi w dialog z odbiorcą. Prawdopodobnie nie jest to też książka do rozumienia. Ją się po prostu czuje – albo zupełnie nie.

 

Dymińska bawi się konwencją dostrzeganą u takich twórców jak np. Jakub Żulczyk. Jest w tym, nie można zaprzeczyć, jakaś siła sprawcza. Absurdy niektórych fraz okazują się na tyle efektowne i efekciarskie, że wręcz efektywne. Bezkompromisowe stwierdzenia działają niekiedy jak czerwone światło. Czytamy: „kiedy ona mówi, że mam otręby pszenne w głowie, to jest taki komplement i jest mi wtedy miło (...)” [2], pojawia się nieodparta chęć zapytania: ale o co tu chodzi? O czym ty, dziewczynko, bredzisz? I bardzo dobrze! Takie frazy się zapamiętuje, a to już jest wielki sukces, na który – wbrew pozorom – stać niewielu autorów. Na pierwszej stronie czytamy: „Nie piszę o tym, o czym nie mogę mówić. (...) Słowa znaczą dokładnie tyle, ile znaczą [3]”. To działa! Sęk tylko w tym, iż działa za słabo. Książka zbyt prosta, by czytać w celach socjologiczno-poznawczych. By doszukiwać się tego, upragnionego przecież przez akademickich krytyków literatury, głosu najmłodszych roczników. Momentami wyszło całkiem chwytliwie, ale to pozostawia – powtarzam! – stanowczy niedosyt. Podobnych pozycji na rynku wydawniczym jest co najmniej kilka (choćby porównywana z Mięsem na forach internetowych powieść Londyn, Paryż, Dachau A. Drotkiewicz). Dymińska nie tworzy novum, nie jest odkrywcza, osobna. Idealnie wpasowuje się w nurt, który już od dłuższego czasu mości sobie miejsce w kulturze. Widać w tym wszystkim gdzieś echo dykcji Masłowskiej: język popkultury, potoczny, codzienny, a jednak żywy i intensywny. Sam język jednak to za mało. Dla mnie za mało, bo nie mówi o niczym konkretnym.

 

Kompulsywne opowiadanie

 

Może warto poczekać na ułożenie własnej mowy. Takiej, która przyniesie więcej konstryktywnych i odważnych wartości. Takiej wreszcie, która coś zmieni, a nie tylko opisze zastany świat z jednej perspektywy.

 

Momentami wygląda to bowiem tak, jakby bycie niszowym implikowało nowy mainstream. Literaturze to nie wychodzi na dobre, czego debiut Dymińskiej jest bolesnym przykładem. Powstała nowa książka, o której ma się ochotę powiedzieć, że autorka ma niewiele do powiedzenia, ale kompulsywnie opowiada. I robi to bardzo energicznie, celnie. Dominika z całą pewnością posiada całkiem nieźle rozwinięty zmysł obserwacji. Z przełożeniem na konkret nie wyszło. Rozmieniła się, nie wykorzystując szansy.

 

W każdym razie warto obserować jej dalsze poczynania, potencjał przecież widać ewidentnie. Być może Mięso jest po prostu kolejnym, zbyt wczesnym debiutem – drobną wpadką, a pisarka udowodni jeszcze wszystkim, że stać ją na więcej i naprawdę zamiesza na polskiej scenie literackiej. Tego jej – i sobie – jako czytelniczce – życzę.

 

[1] http://kultura.onet.pl/literatura/rozmowy/dominika-dyminska-to-nie-tylko-powiesc-o-seksie,2,5225219,artykul.html Dostęp: 29.10.2012

[2] D. Dymińska, Mięso, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012, str. 101

[3]Tamże, str. 5