Małe lisy – między brakiem a samoświadomością

Łukasz Wróblewski
Łukasz Wróblewski
Kategoria książka · 7 czerwca 2013

Mamy więc u Bargielskiej do czynienia z obrazem kobiecości wybrakowanej, która nie może zaistnieć w publicznym dyskursie? Nie do końca.

Małe lisy Bargielskiej – sentymentalna powieść o miłości do gangstera, przełamującej rutynę życia Matce-Polce, broniącej się przed skostnieniem w przypisanej jej społecznie roli, uwięzionej w relacji z mężczyzną – jakby nieobecnym samcem, który jednak steruje żoną – lalką, narzucając sieć gotowych rozwiązań na jej życie. To tylko jedno z możliwych, zarazem ważnych odczytań wielowątkowej powieści Bargielskiej – stanowiącej świetną panoramę naszych czasów, zmuszającej czytelnika do skonfrontowania się z własnym odbiciem. Tylko na pozór własnym, bo w istocie przemawiającym spoza ekranu – matrycy mediów, smartfonów, plazm, Internetu itd., a więc nijakim właśnie, nie naszym, wciąż przychodzącym z zewnątrz, narzuconym. Jak stwierdza jedna z bohaterek „bardzo zresztą słabo rozpoznaję twarze, wolę po prostu spytać czy ktoś jest kimś, czy kimś innym, czy w ogóle jest”.

 

           Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że głównym tematem książki jest codzienność, jej brutalność i absurdalność. Życie głównych bohaterek wypełniają zwyczajne czynności, jak spacer z psem po lesie, rozmowa z przypadkowo napotkanymi sąsiadkami w windzie, wizyty u fryzjera. W sankcjonowany rytuałem świat wkradają się jednak niepokojące elementy. Materią rozmów bohaterek staje się wyjaskrawiona, nierzadko odpychająca  rzeczywistość, w której dominują dzieci kalekie – dziewczynka bez ręki, poroniony płód, Klimek i Klara, odbiegający od przeciętnego wzorca dziecka, chwilami tylko naiwne, w istocie nad wyraz inteligentne, jak na swój wiek.

 

           Z pewnością nie brakuje w Małych lisach repetycji z poprzedniej powieści Bargielskiej, które tu nabierają nowych znaczeń. Ich wprowadzenie służy nie tyle przełamywaniu tabu czy konfrontacji z nieoswojonym w pełni elementem egzystencji, co raczej demaskowaniu dotychczas niezgłębionego, a oddziałującego na nasze życie irracjonalnego wymiaru rzeczywistości. Bo przecież na pozór tylko nużąca codzienność zostaje wpisana w konwencję baśni, w swego rodzaju odrealniony krąg przedstawień. Sugeruje to już początek powieści, figura opowiadacza-bajarza, który zaprowadza czytelnika i słuchaczy w tajemniczy las znaczeń. Ten, kto opowiada sam zostaje jednak wciągnięty w mechanizmy obcej opowieści. Wszak to mężczyzna w płaszczu, z którym Agnieszka przechadza się po lesie mówi jej o Pajdzie. Kobieta z obcych ust dowiaduje się o kryminalnej przeszłości Nożownika, a zarazem losach Magdy, bliźniaczej jej postaci – i wreszcie po trosze o swoich losach, ponieważ Pajda będzie jej miłością. Mamy więc do czynienia z antycypacją opowieści, w którą zostanie niejako wrzucona jedna z głównych bohaterek i narratorek – Agnieszka. Nie jest to jednak, jak mogłoby się zdawać, niewinna opowieść o romantycznej miłości, bo też kochanek – tak Agnieszki, jak Magdy, choć nazywa się go księciem, zostaje wykastrowany z właściwej bajkowym książętom cudowności. Jest maszyną, przedmiotem, sprowadzonym głównie do zaspokajania seksualnych żądz. Z jednej strony pociąga swoim seksualnym wigorem, z drugiej może razić nudą i monotonnością, gdy weźmiemy pod uwagę ograniczoność funkcji jakie spełnia. W końcu nie bez przyczyny nazywa się Pajda, co w języku slangu znaczy nudę właśnie.

 

           Małe lisy są w dużej mierze naigrywaniem się z męskości, prezentowani w niej mężczyźni przedstawieni zostają w krzywym zwierciadle. Jest to książka o zwyrodniałej męskości, której atrybutami jest chłodny analityczny umysł, upostaciowiony przez męża Magdy – chemika, oraz rozpasana seksualność, której nośnikiem staje się Pajda, w snach Magdy transformujący się w postać konika, któremu bohaterka wykrada penisa. Kobiecość wydana zostaje na pastwę męskich hegemonów. To oni sprowadzają kobiety do rangi przedmiotów, czego egzemplifikacją staje się historia pomniczkowej, nie tylko odtrąconej przez męża – tyrana, który rzuca ją dla innej, po tym jak poroniła ciążę, ale także ściganej przez stróżów prawa za to, że postawiła dziecku/płodowi pomnik za pieniądze męża (sic!). Autorka świetnie odmalowuje społeczeństwo na wskroś patriarchalne, spychające kobietę na margines, czyniące z niej kozę ofiarną. Pomniczkowa to nie jedyny przykład bohaterki zależnej od męskiego opresora. Wszak na kartach powieści nie znajdziemy kobiety wolnej, a może kobiety w ogóle (?), jako że dominuje tu tekturowa kobiecość, na usługach męskich rozkazów. Pozbawione cech jednostkowych głosy Agnieszki i Magdy w zasadzie się nie różnią, to kobiety nieco popędliwe, ambitne, ale i uwikłane w kulturę masową, spędzające czas bądź przed Red Tubem, bądź w siłowni czy u fryzjera, przede wszystkim kobiety samotne, którym nie dane było spełnić się w prawdziwie partnerskim związku.

 

          Mielibyśmy więc u Bargielskiej do czynienia z obrazem kobiecości wybrakowanej, która nie może zaistnieć w publicznym dyskursie? Nie do końca. Tym czymś, co pozwala uchronić wizerunek kobiety przed degradacją, jest samoświadomość bohaterek, dokonujących wnikliwej wiwisekcji życia, walczących o swoje miejsce w i poprzez język. To głos kobiety ostatecznie jest dominujący, mowa mężczyzn zasadniczo zamyka się w haśle, sloganie, frazie. Kobieta wciąż mówi i mówi, jakby chcąc przekroczyć w ten sposób samą siebie, zyskać symboliczną władzę nad samcem. Czy z tego mówienia coś wynika? Na pozór wszyscy grzęzną w skostniałych schematach działania. Mąż Magdy raduje się gdy wychodzi z psem na spacer, a u boku ma żonę, która posłusznie, dla niego, je antykoncepcję i zajmuje się dziećmi. Niespełniona w związku Magda próbuje z kolei realizować się poza nim i pocieszać niesfornym, jednak dającym nieco radości potomstwem. W powieści Bargielskiej do autoanalizy ostatecznie zdolna jest tylko kobieta, to ona stawia diagnozy, wydaje sądy, które bynajmniej nie są jedynie formą zemsty na utrwalonym w kulturze patriarchacie. W końcu to z ust kobiety pada na kartach powieść pytanie o tożsamość – „czy jest” „i w ogóle po co?”. Bohaterki demaskują bezwładność podmiotu i niemożność decydowania o sobie – brak tożsamości zastępuje nieustanne odgrywanie, działanie pod dyktando społeczeństwa, mass mediów, estetycznych wzorców etc.

 

          Dlatego świat o jakim mówią i w jakim żyją bohaterki jest naznaczony brakiem, to fuzja wszystkiego i niczego, religijny żargon, śmiesznie wzniosły przemieszany zostaje z odblaskami mitów i archetypów, bądź też sprowadzony do naiwnej ezoteryki. W istocie żywioł irracjonalności splata się z resztkami – już tylko resztkami realnego świata. Świat staje się ekwiwalentem baśni, fikcją, w którą ucieka podmiot, niezdolny do skonfrontowania się z nagim istnieniem, obsesyjnie szukający protez sensu. Samo życie zastępuje więc śnienie życia. Małe lisy to w dużej mierze powieść o snach, w tym koszmarach, których doświadczają bohaterki i które przenikają do rzekomej realności. Owe wrażenie „niebycia”, „niedoistnienia” świetnie oddaje język jakim operuje Bargielska. Wystarczy wymienić mnogość anakolutów oraz konstrukcji warunkowych „bym (...)” „gdybym(...)”, „by (...)”, „jak (...) to (...)”, demaskujących rzeczywistość w stanie kryzysu albo po prostu „nierzeczywistość”.

 

          Egzystencja ufundowana na pragnieniu zakorzenienia w micie, stanie nierozróznienia, staje się głównym celem świadomych – a może nazbyt świadomych bohaterek. Bohaterek wydanych na pastwę doświadczeń granicznych, takich jak śmierć, rodzenie, macierzyństwo, wychowanie, etc., które snując narrację, próbują oswoić doskwierające im poczucie braku, zanurzyć się w żywiole mowy. Ostatecznie ich życie sprowadza się do prostej, banalnej opowieści, do „ludowej mądrości”, piosenki śpiewanej przez Pajdę:

 

„Widziałem raz domek, w którym mieszka pstrąg,

ten domek stoi nad potokiem i ma napis «Pstrąg»,

stąd wiem, że pstrąg tam mieszka,

kimkolwiek by on był i z kim by sypiał”.

 

 

 

 

Justyna Bargielska, Małe lisy, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013