Ciepła opowieść o trojgu przyjaciół, poszukujących swojej miłości, lecz nie rezygnujących z bliskich relacji między sobą pokazuje, jak bez popadania w emocjonalne ekstrema czerpać z życia to, co najlepsze.
Zakochanie nie musi oznaczać końca pozostałych relacji, ani zamykać drogi do tworzenia nowych. Seksualna wyłączność towarzysząca zauroczeniu i wzajemnej ekscytacji nie wyklucza emocjonalnych zbliżeń z innymi kobietami. Granice są stawiane, lecz nigdy do końca nie wiadomo, gdzie są i czy sytuacja nie doprowadzi do ich mimowolnego przekroczenia lub świadomego przesunięcia. Najważniejsze wciąż jest jednak to, co dzieje się między kochankami. Prawdziwa bliskość wydaje się niezwykle krucha w sytuacji, gdy tak łatwo o zazdrość, zranienie, poczucie odrzucenia.
Nie wiadomo, co by się stało, gdyby ta opowieść potrwała dłużej. Jednak w miejscu, w którym się zakończyła, miłość została mniej więcej odnaleziona. Z takim poczuciem kruchego szczęścia zostają pozostawione czytelniczki, bo to dla nich, dla miłośniczek inteligentnych romansów, trochę zdystansowanych, trochę hardcorowych, wydaje się być skrojony debiut Roberta Rienta. Chodziło o miłość prawdopodobnie bardziej spodoba się czytelniczkom niż czytelnikom, gdyż obyczajowo-psychologiczne klimaty prozy głęboko osadzonej we współczesnych realiach odległe są o świetlne mile od fantastyki lubianej przez sporą część tego mniej licznego szczepu, jakim są pochłaniający beletrystykę mężczyźni.
W książce jest wiele seksu, opisanego z wyczuciem i na tyle oględnie, że nie zrazi nawet odbiorców samoograniczających się w perwersyjności. Znajdą więc coś dla siebie zarówno młodzi ludzie nie zainteresowani miłością, a jedynie przyjemnościami i emocjonalną konsumpcją, jak starsi, którzy coraz częściej poprzestają na lekturze, miłość mając od zawsze i na zawsze, niczym anglosaski tort weselny.
Narracja mknie w dużym tempie i zwalnia tylko dla zdawkowego opisu jedzenia lub nazwy grupy czy fanpejdżu na Facebooku. Niektóre zresztą zostały założone i są prowadzone przez samego Autora. Te swoiste znaki przestankowe nie są jednak ani częste, ani zbędne. Współbudują realizm opowieści, która chwilami mocno przyspiesza łamiąc jedną z podstawowych zasad narracyjnych: aby nie relacjonować, a opowiadać ze szczegółami. Zastępowanie dialogów mową zależną i streszczaniem wypowiedzi zamiast ich cytowaniem czyni powieść niezwykle wartką, tak jakbyśmy słuchali samego narratora. Wszak w życiu nieczęsto dosłownie cytujemy poszczególne komunikacyjne „pary przyległe”, a raczej oddajemy sens wypowiedzi.
Szczególne smaczki odnajdą odbiorcy, którzy kiedykolwiek brali udział w poznawczo zorientowanej psychoterapii, po którejkolwiek stronie. Akceptacja i ironia w opisie fragmentów sesji tworzą zabawny i znajomy koktajl, nieodparcie smaczny. Nieco hermetyczne dla osób „spoza branży” mogą wydawać się aluzje do „słuchania z tym okropnym zrozumieniem” lub pozorne narzekanie na kompulsywną parafrazę i odpowiadanie pytaniem na pytanie. Zasady sztuki są nieubłagane, a ironizowanie sobie z nich nie oznacza ich negacji. Wbrew pozorom unikanie mówienia o sobie, by za pieniądze słuchać drugiego człowieka, stwarzać atmosferę sprzyjającą otwartości i wchodzeniu w kontakt z własnymi emocjami, to umiejętność wymagająca wielu lat szkoleń, praktyki i nieustannego samodoskonalenia. Scenki Rienta z psychoterapii „literackie” wydadzą się ignorantom. Pozostali dostrzegą w nich efekt umiejętnej obserwacji i selekcjonowania tego, co istotne.
To pisarskie „ucho na rzeczywistość” ujawnia się także w zawartości i sposobie budowania dialogów, które zresztą stanowią bodaj większą część powieści. Są naturalne i żywe, niekiedy tylko artystycznie podrasowane, nie wiadomo nawet czy przez narratora czy przez postaci, które zdają się także bawić językiem, konwencjami i własnymi komunikacyjnymi ograniczeniami. Poszczególni bohaterowie sięgają z różną częstością po pewne słowa, co – wobec niemal zupełnego braku bezpośredniego opisu ich cech – nadaje im niepowtarzalność. Perełkami, które pozostają poza głównym nurtem narracji i z opowiadania robią powieść, są podsłuchane na ulicy dialogi, chyba wyłącznie między dziewczynami i kobietami (mężczyźni ze sobą nie rozmawiają?) – ciekawe, śmieszne, zanotowane nie bez złośliwości. Cóż, narrator pozwala sobie na bycie wrednym wobec anonimowych postaci trzecioplanowych, jednak pierwszo- i drugoplanowi bohaterowie są w zasadzie sympatyczni. W zasadzie, bo można się zastanawiać, ile cierpień zadaje przyjaciel głównego bohatera kolejno porzucanym kobietom.
Chodziło o miłość jest także zabawne. Humor Rienta zapewne nie wszystkich jednakowo ubawi (mnie wszak owszem), bo jest inteligentny, lekki i niewymuszony. Niekiedy wynika z opisów sytuacji (jak scena z wesela czy służbowe kontakty głównego bohatera z szefową), kiedy indziej zawarty jest w ultrakrótkiej wymianie zdań (jak wtedy, gdy główny bohater próbuje zachęcić przyjaciela do poddania się psychoterapii) lub nieporozumień (telefony w poszukiwaniu ojca), a jeszcze innymi razami stanowi po prostu rodzaj autoironicznego expose protagonisty (gdy ujawnia on stosunek do własnego imienia i nazwiska). Nie brakuje też w powieści zabaw słowem, a same nazwy i nazwiska wywołują wiele skojarzeń. Mnie na przykład imię kotki przywiodło na myśl najsłynniejszą burleskową striptizerkę, z „von” przed nazwiskiem, groteskowo atrakcyjną, wymachującą zgrabnymi nogami w olbrzymim kieliszku.
Okruchy codziennego życia sprawiają, że każdy znajdzie jakieś wspólne z bohaterami doświadczenia. Któż z nas przez subtelność nie wywieszał kupy za oknem wspólnego pokoju lub choć raz, z wyrafinowanej złośliwości, nie słał jej komuś pocztą? Któż nie defekował przy grobie najbliższej rodziny lub nie odwiedzał życiowego partnera w szpitalu dla psychicznie chorych? Któż nie naigrywał się z nieznajomych, bezpodstawnie zarzucając im naruszanie politycznej poprawności? Kogóż nie obrażała swoją wyniosłością własna kotka, choćby nawet nie była to Niezła Kotka?
Podstawowy temat książki Rienta to jednak nie sympatyczne scenki rodzajowe, nie tylko zresztą z seksem, jedzeniem, piciem i kupą w rolach głównych, lecz relacje międzyludzkie. Te są przedstawione z głębią i dojrzałością, na tyle lakonicznie i sentencjonalnie, że uderzają w czytelniczki dotarciem do sedna sprawy. Samotność czai się pod warstwą codziennych kontaktów, a poszukiwanie bliskości wydaje się podstawowym celem trójki bohaterów. Niekiedy rozczarowanie wzbogaca, a rozmyślanie o dawnych związkach i próba ich odkurzenia uświadamia, jak cenne są relacje aktualne. Głód miłości wypełnia życie, na szczęście sprawiając, że sama miłość okazuje się smakowita i wielka.
Miejscami przeczuwamy, wręcz wiemy, że to nie jest aż tak proste i że to nie może być tylko to. Jak na osoby w psychoterapii czy leczące się psychiatrycznie bohaterowie są zadziwiająco dobrze przystosowani i mało nieszczęśliwi. W tym sensie ktoś, kto lekturowo nastawiał się na jakąś tragedię, miłosny dramat, trwałe nieszczęście, może pozostawać z niedosytem. Wybujała emocjonalność chorej psychicznie bohaterki pozostawiła ją z zadanymi sobie ranami, lecz z miłością i w ramionach kochającego człowieka. Czy to nie nazbyt piękne? Toż to scenariusz na hollywoodzką mega produkcję! Zabrzmiało jak zarzut? Trudno. Może następne dłuższe utwory beletrystyczne Rienta będą szczęśliwie „gorsze”, mniej przyjemne, z większą dawką naturalnej goryczy.
Książkę dobrze się czyta: napisana jest krótkimi zdaniami, potoczyście, bez nieznośnej artystowskiej maniery, uciekania od treści w stronę formy. Pierwszoosobowa narracja wzmaga wiarygodność i dobrze buduje związek czytelnika z bohaterem. Choć środki literackie są dosyć proste, to od czasu do czasu trafiamy na bon moty, które świadczą o tym, że Rient jest świadomy języka, a redukuje go celowo, by wydobyć z niego istotne treści bez rozpraszania się na zbędną leksykę. Na pewno warto sięgnąć po „Chodziło o miłość”. Kto rozpocznie lekturę, doczyta do końca, bo ta opowieść uwodzi i
wciąga.
Jarosław Klebaniuk
Robert Rient: Chodziło o miłość, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2013.
Recenzja ukazała się w portalu NaTemat http://klebaniuk.natemat.pl/.