Kapitalizm i liberalna demokracja okazały się rozsądniejsze i w ogóle uniwersalne i dzięki temu rozmontowali demoludy, zaciukali Ceauşescu, ogłosili koniec historii i wszędzie jest McDonald’s.
„Kto nie był socjalistą za młodu, ten na starość będzie skurwysynem”.
Józef Piłsudski
Rozumiem i zawsze rozumiałam argumenty przeciw. Oczywiście, że się nie da, że historia pokazała, że Stalin, że Castro, że Bierut, że ZSRR i PRL i PZPR i KPZR. Ja wiem, że wyszło jak wyszło, znaczy się za bardzo nie wyszło, że kapitalizm i liberalna demokracja okazały się rozsądniejsze i w ogóle uniwersalne i dzięki temu rozmontowali demoludy, zaciukali Ceauşescu, ogłosili koniec historii i wszędzie jest McDonald’s.
Ja się po prostu trochę boję ludzi, którzy choć na chwilę w życiu nie porzucili rozsądku i kalkulacji na rzecz naiwnej, szczeniackiej wiary w równość i sprawiedliwość. Bo to jakby wcale nie być idealistą, jakby się nigdy głupio nie zakochać, nie dostać z wrażenia czkawki na widok wschodu słońca. Jak to tak: nigdy nie dać się porwać wizji lepszego świata, nie chcieć w czapce frygijskiej biec na barykady, nie słyszeć w łopocie sztandarów wołania Marianny: „Formez vos bataillons! Marchons! Marchons!”?
A tak poważnie: zawsze sobie myślałam, że jakby przyszło mi urodzić się o te kilkadziesiąt lat
wcześniej, to pewnie uwierzyłabym propagandzie, wstąpiła do Partii i pisała ody do Stalina. A potem, jakby się okazało, że Stalin jest jednak niedobry i wysyła ludzi wagonami towarowymi do łagrów, to upadłby cały mój światopogląd i smutek zalałby zroszone rewolucyjnym potem czoło. No, bo wyobraźcie to sobie: żyć w epoce, która wymyśliła te wszystkie piękne utopie, a potem widzieć, jak utopie te wprowadzane są w życie przez Odważne Ludy Wschodu… ach, jak wielkie musiały być nadzieje, jak wielkie oczekiwania!
Kto myśli, że głupio gadam, niech sobie poczyta biografie różnych wybitnych umysłów poprzedniego stulecia. Zdziwicie się, ilu wielkich rzuciło się na główkę w epicentrum tego szaleństwa: Picasso, Sartre, Beauvoir, Éluard, Majakowski, Szymborska, Broniewski, Kundera.... Ten ostatni zresztą, jak już go rozczarowało i wyemigrował do Francji, tak oto w Księdze śmiechu i zapomnienia o tej swojej Czechosłowacji (na którą się, nawiasem mówiąc, okropnie obraził) pisał: „…w lutym 1948 komuniści doszli do władzy nie wśród krwi i przemocy, lecz przy wiwatach mniej więcej połowy narodu. I teraz proszę o uwagę: połowa, która wiwatowała, była tą aktywniejszą, rozumniejszą i lepszą”.
Otóż ja to sobie bez trudu potrafię wyobrazić. Niejedną książkę wszak napisano o sile przyciągania tej komunistycznej baśni, tej pięknej katastrofy. A jedną to nawet Krytyka Polityczna wydała całkiem niedawno: Nowoczesność jako źródło cierpień, autorstwa amerykańskiej badaczki dziejów Europy Wschodniej – Marci Shore.
Siedem zacnych esejów, w których autorka analizuje ów fenomen, obejmuje dość szerokie
spektrum zjawisk, postaci i postaw: od fenomenologów Husserla, poprzez futurystów, Praskie Koło Lingwistyczne, niesławnych braci Berman aż po Václava Havla, Adama Michnika i Milana Kunderę właśnie. Cały pochód ludzi, których wspólnym doświadczeniem był komunizm: ich wiara, ich rozczarowania, tragedie, walka, euforia, rozpacz i strach. I – przede wszystkim – historie ich życia, często bardziej porywające niż najlepsze filmy akcji. Nawet jeśli niektórym z nas część tych historii wyda się znajoma, to pewnie dlatego, że jesteśmy stąd i siłą rzeczy zdążyliśmy już na nie trafić. Znajdziemy też kwestie całkiem nowe, świeże i zaskakujące, jak na przykład w eseju zatytułowanym Skoro jesteśmy dumni z Freuda… romans rodzinny Żydokomuny. Kto, tak jak ja, sądził dotąd, że „Żydokomuna” to jakiś antysemicki wymysł, według którego Żydzi winni są całemu złu świata i okolic, ucieszy się z rzeczowej analizy zjawiska. A kto, na przykład, lubi Sartre’a, ten z radością odkryje, że dla czeskich intelektualistów „Siedemdziesięcioletni wówczas filozof francuski był (…) kimś podobnym do Boga”. Warto też skonfrontować romantyczne wyobrażenie o roku 1989, zwycięskich walkach i tłumach szalejących na ulicach z taką oto rozbrajająco szczerą wypowiedzią: „To nie tak, że myśmy wygrali – to oni się załamali. A my musieliśmy zrobić tylko krok do przodu, ponieważ nikogo innego nie było w pobliżu. To wszystko było jedną wielką improwizacją, totalnym chaosem, choć bardzo zabawnym”.
„Historia komunizmu to historia pokoleniowa” – oto teza, którą Marci Shore powtarza z uporem, aż w końcu zaczynamy rozumieć jej punkt widzenia. Jeszcze raz posłużę się cytatem, bo ładnie obrazuje, jak to czas i otoczenie, w którym wzrastamy, determinują – niestety! – światopogląd: „Dla pokolenia Aleksandra Wata i Brunona Jasieńskiego, polskich intelektualistów żydowskiego pochodzenia urodzonych na progu XX wieku, komunizm był punktem d o j ś c i a. I dla tego pokolenia, gdy rozwiały się nadzieje na jakiegoś rodzaju wcielenie marksizmu w życie, było już za późno: po marksizmie nie było nic. (…) Dla pokolenia ludzi urodzonych w międzywojniu (…) historia przedstawiała się inaczej: sprawą podstawową było to, jak po młodzieńczym zaangażowaniu w stalinizm pogodzić historyczny determinizm z osobistą odpowiedzialnością. Z kolei dla pokolenia Adama Michnika, urodzonego już po II wojnie światowej, marksizm stanowił punkt wyjścia, kontekst z czasów młodości.”
Tak, zdecydowanie warto zagłębić się w te subtelności, zanim wrzuci się kilkadziesiąt lat fascynującej historii połowy kontynentu do szarego worka z napisem „komuna” i utopi w rzece. A że Marci Shore uważa tę historię za fascynującą, bez trudu wyczytacie z jej esejów: to nie jest jakaś tam nudnawa rozprawa naukowa, to jest książka napisana z pasją, wyczuciem i wrażliwością. Zamiast suchych faktów i bezdusznej analizy – próba zrozumienia tych, co poświęcili życie ideom, które ich zdradziły.
Królowi, który okazał się całkiem goły.
Nowoczesność jako źródło cierpień Marci Shore
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2012
Stron 256, okładka miękka.