„W jednej osobie” – opowieść o odmienności, która nie powinna być traktowana jako odmienność. Proza lekka, ale mądra. John Irving w świetnej formie.
W jednej osobie to opowieść pisarza biseksualisty, który dobija już do siedemdziesiątki. Spogląda wstecz, wraca do momentu, w którym zaczęła się w nim budzić jakakolwiek seksualność. Mylić się będzie jednak ten, kto sięgnie po tę książkę, aby zanurzyć się w sprośnych szczegółach oraz opisach mniej lub bardziej falicznych czy waginalnych. Billy Abbott – bohater i narrator – to gaduła, który potrafi przyjrzeć się swojemu dorastaniu, a także całemu otoczeniu. Odnaleźć w nim seksualność na różnych poziomach.
Choć to bardzo intymne sprawozdanie, W jednej osobie staje się także podróżą przez całą drugą połowę dwudziestego wieku. Wieku, w którym nastawienie do inności bywało – mówiąc oględnie – rozmaite. Młody Billy wśród swoich rówieśników zdaje się nie dostrzegać rodzących się różnorodnych skłonności, ponieważ za bardzo skupia się na własnym dojrzewaniu. Nic dziwnego, w końcu jest nastolatkiem. A po drugie, ludzie sami częstokroć boją się swej – bywa, że tylko pozornej – odmienności. Kryją się pod maską identyczności. Czasami pod panującymi schematami.
W małym miasteczku First River dominacja heteroseksualności okazuje się mitem. Zdaje się, że w latach siedemdziesiątych w takich miejscach roi się od homoseksualistów, biseksualistów, transgenderystów (choć sam narrator woli określenie – dla wielu brzmiące archaicznie – transeksualista). Właściwie mieszkali już tam wcześniej, ale albo się nie ujawniali, albo ich historia zostawała zatuszowywana.
Jak traktować przebieranki dziadka głównego bohatera? Co prawda odbywają się przede wszystkim na scenie amatorskiego teatru, ale widać, że czuje dzięki nim niesłabnącą radość, a zdarza mu się także wskoczyć w ciuchy babci. Zresztą nawet jego transformacje sceniczne przez znaczną część społeczeństwa – z żoną na czele – są traktowane jako... coś nie na miejscu. Jeżeli jesteśmy w teatrze, to warto przecież wspomnieć o Shakespearze. Nie bez kozery wprowadzony zostaje właśnie ten dramatopisarz. A może – konkretne sztuki tego najpopularniejszego dramatopisarza. Burza, Wieczór trzech króli – to dzieła, którym nieobce są przebieranki lub ambiwalentność (jak to określa się to w powieści) płci.
A gdyby jeszcze wspomnieć o czasach, kiedy te sztuki powstawały, kiedy na scenie nie było kobiet aktorek (w teatrze elżbietańskim role kobiece odgrywali mężczyźni - przyp. red.) i nawet Julia miała – jak chcą bohaterowie W jednej osobie – jaja... Nagle coś, co zwykliśmy traktować jako orientację seksualną, znajduje się na dalszym planie. Właściwie chodzi o akceptację siebie samego. Wiele postaci przedstawionych przez Irvinga zdaje się mieć z tym problem. Albo ukrywają się, albo nadmiernie manifestują.
Dla Billy'ego Abbotta ów dylemat istnieje tylko dlatego, że wracają do niego otaczające go osoby. Lekarze traktujący homoseksualizm jako chorobę, rodzina widząca w pociągu odczuwanym przez Billy'ego coś niepoprawnego i bojąca się powtórki z historii, homoseksualiści, dla których biseksualista nie jest godny zaufania.
To jest urzekające w powieści Johna Irvinga. Choć głównego bohatera otaczają liczni przyjaciele, to jednocześnie na swój sposób zdaje się on napiętnowany. Wybiera drogę akceptacji samego siebie. Radzi sobie z tym świetnie. Na swój sposób uznaje skłonności seksualne ludzi za coś normalnego. Jeżeli walczy jako pisarz o równe traktowanie wszystkich pod tym względem, to zdaje się właśnie dlatego, że uważa płeć (czy nawet bez-płciowość) i orientacje seksualną za nierozerwalną część osoby. W swoim pisarstwie „przedstawia seksualne skrajności w zwykłym świetle.” Podobnie zresztą dzieje się w jego opowieści, którą czytamy – W jednej osobie.
Jednocześnie bohater Johna Irvinga nie ulega modom, a może nawet ich nie rozumie. Czuje się zagubiony w nowoczesnym nazewnictwie. Zresztą wie – powtarza za jedną ze swoich miłości – że człowieka nie da się włożyć w klatkę, przypiąć mu karteczkę z jednoznacznie brzmiącą nazwą. W jednej osobie mieści się o wiele więcej. Czasami gramy się inaczej, zależnie od sceny, na której przychodzi nam stanąć. Sam Billy Abbott potrzebuje czasu, aby w końcu zrozumieć słowa będące fundamentem powieści:
Drogi chłopcze, bądź łaskaw nie przypinać mi etykietki. Nie rób ze mnie kategorii, zanim mnie nie poznasz.
* * *
W jednej osobie czyta się świetnie. Irving buduje autentyczne relacje międzyludzkie i zabiera nas w rzetelny świat. Jako pisarz bardzo dobrze zrozumiał słowa z własnej powieści:
W lekturze, tak jak w pisaniu, kluczem do odbycia fascynującej podróży jest wiarygodny, a zarazem straszny związek międzyludzki.
Dodatkowo bijąca z każdej strony szczerość narratora zabiera nas coraz głębiej. Płyniemy przez tę opowieść przeplataną licznymi leitmotivami i nie zauważamy, kiedy zanurzamy się całkowicie. Możemy mieć pod koniec wrażenie rozsypywania się całości, ale i tak kiedy odwracamy ostatnią stronę, żeby zauważyć, że zostały nam tylko Podziękowania oraz Spis treści, to chcielibyśmy jeszcze wrócić, jeszcze posłuchać, co ma do powiedzenia Billy Abbott.
W jednej osobie to powieść mądra i wzruszająca. Nie ma tam jednak tanich zagrywek. Raczej twardy dramat ludzi. Jak choćby na stronach poświęconych epidemii AIDS lub innym rozstaniom.
Proza z wyższej półki, a jednocześnie w przystępnym opakowaniu. John Irving w świetnej formie. Polecam.
© Michał Domagalski
Tytuł: W jednej osobie
Autor: Irving John
Tłumaczenie: Moltzan-Małkowska Magdalena
Tytuł oryginału: In one person
Wydawca: Prószyński Media
Numer wydania: I
Data wydania: 02.10.2012
Liczba stron: 528