,,Dobre zdjęcia. Tragedia i przemoc z pewnością tworzą mocne obrazy. Ale przy każdym takim ujęciu ściągany jest haracz: trochę tych emocji, wrażliwości i empatii, które sprawiają, że jesteśmy ludźmi, ginie przy każdym zwolnieniu migawki."
Szóstego lutego 2011 roku Wojciech Jagielski opublikował na łamach „Gazety Wyborczej” dość obszerny artykuł, w którym opisywał traumę i stres, będące udziałem fotoreporterów zajmujących się konfliktami zbrojnymi. Zadedykowany Krzysztofowi Millerowi tekst został zatytułowany zupełnie tak, jak wydana dekadę wcześniej książka Grega Marinovicha i João Silvy, Bractwo Pif-Paf; trudno z pewnością wyrokować, czy była ona główną inspiracją, ale cytaty z niej pochodzące znajdowały się na każdej stronie.Gdy więc kilka miesięcy temu zauważyłam Bang-Bang Club w zapowiedziach wydawnictwa Sine Qua Non, jeszcze z tba – to be announced – w rubryce Tłumaczenie, miałam cichą nadzieję, że książką zajmie się właśnie Jagielski, specjalista od wojen, Afryki, literatury oraz wątpliwości natury etycznej, pomijając fakt, że jako jedyny napisał w polskich mediach choć słowo na temat jej anglojęzycznego wydania. I rzeczywiście, ku mojej nieukrywanej radości to właśnie jego nazwisko pojawiło się jakiś czas potem, wraz z roboczym tytułem przekładu: Klub Pif-Paf.
– Musi być kara za to, co czasem robimy! – upierał się João.
– Chcesz powiedzieć, że to, co robimy, to grzech? – zapytał Kevin.
João nie potrafił na to odpowiedzieć, ale czuł, że spotka nas jakaś forma kary za to, że przyglądamy się przez wizjery, jak ludzie się zabijają, i nie robimy nic prócz zdjęć.
Nazywani Bang-Bang Club – najpierw dla żartu i nieoficjalnie, potem już na poważnie – czterej południowoafrykańscy fotografowie wojenni rzeczywiście słono zapłacili za wszystkie momenty, z których wychodzili cało, unosząc naświetlone negatywy. Pierwszy był Ken Oosterbroek: zginął od kuli tego samego dnia, w którym Marinovich został postrzelony. Potem przyszedł czas na Kevina Cartera i jego będącą wynikiem miksu mandraksu, marihuany, presji, wątpliwości oraz niepowodzeń osobistych samobójczą śmierć niedługo po otrzymaniu Pulitzera za słynne zdjęcie z Sudanu. Ostatni odszedł Gary Bernard – jeden z satelitów przyjętych do Bang-Bang, który nie wytrzymał moralnych konsekwencji swojego zawodu i pogłębiającego się uzależnienia narkotykowego, wskutek czego odebrał sobie życie. João Silva życie wprawdzie zachował, jednak jego nogi od 2010 pozostają w Afganistanie.
Pomiędzy rokiem 1990 a 1994, w burzliwym czasie dzielącym uwolnienie Mandeli i upadek apartheidu od złożenia urzędu przez prezydenta RPA, de Klerka, czwórka fotoreporterów krążyła niezmordowanie po johannesburskich townshipach oraz bantustanach, dokumentując zamieszki i wbrew wszelkiej logice wychodząc cało z każdej opresji. Strony tych konfliktów były różne: ANC ścierająca się z zuluską Inkathą w Soweto, Thokozie, Boipatongu, neonaziści z AWB oraz powstańcy, walczący przeciwko sobie na terenach Bophuthatswany, lista jest długa. Dekoracje zmieniały się, gnida goniła gnidę, tymczasem na tle wykluwającej się w błocie demokracji Bractwo Bang-Bang odnosiło sukcesy i cieszyło się coraz większą estymą. Jednak w miarę jak stos widzianych i sfotografowanych trupów rósł, pogarszała się także kondycja psychiczna jego członków. Kiedy nadszedł moment, na który czekali od dawna – chwila pierwszego głosowania, zrównania w prawach ludności czarnej i białej, zaprzysiężenia Mandeli – ranny Marinovich leżał w szpitalu, ani razu nie zwalniając migawki, zaś Silva był nadal z szoku po śmierci Oosterbroeka, podobnie zresztą jak Carter. Ich prężna grupa rozpadła się, pozostawiając rozrzucone bezładnie, wyczerpane elementy.
Wśród portalowych strzelaczy krąży od lat wywołujący skonsternowany uśmiech dowcip: Dostrzegasz tonącego człowieka. Masz dwa wyjścia: pomóc mu albo zrobić zdjęcie. Jaką czułość negatywu wybierzesz? Występuje w różnych wersjach, zmienia się wraz z technologią fotografowania, liczy wiele lat i nie wiadomo kto za nim stoi; jego trafność jest uderzająca, a dwuznaczność – znana każdemu, kto chociaż raz stanął przed podobnym wyborem.
Dobre zdjęcia. Tragedia i przemoc z pewnością tworzą mocne obrazy. Ale przy każdym takim ujęciu ściągany jest haracz: trochę tych emocji, wrażliwości i empatii, które sprawiają, że jesteśmy ludźmi, ginie przy każdym zwolnieniu migawki.
Aleksandra Lubińska
Bractwo Bang-Bang, João Silva, Greg Marinovich,
wydawnictwo Sine Qua Non,
tłumaczenie: Wojciech Jagielski,
stron 305 + wkładka zdjęciowa,
premiera 19.09.2012