Sezon maczet. Kolejna część trylogii Jeana Hatzfelda.
Sezon maczet (Czarne, 2012) to kolejna część trylogii Jeana Hatzfelda traktująca o ludobójstwie w Rwandzie. Pomimo pewnych niedostatków reportaż jest godny polecenia, chociażby z uwagi na fakt, że na polskim rynku wciąż niewiele jest pozycji na temat rwandyjskiej rzezi.
Tym razem reporter dał dojść do głosu sprawcom rzezi z 1994 roku. Celem Hatzfelda było ukazanie drugiej strony medalu, przedstawienie ludobójstwa z perspektywy jego sprawców. Reporter wybrał grupę dziesięciu mężczyzn, którzy odsiadują w więzieniu wyroki za ścinanie maczetami swoich sąsiadów Tutsi. To wspomnienia ludzi z jednej paczki, którzy w trakcie ludobójstwa razem zadawali śmierć, a po robocie razem pili piwo w kabarecie.
Hatzfeld podjął się odważnego zadania, jednak próba ukazania ludobójstwa oczami zbrodniarzy nie jest w reportażu niczym nowym. Sam autor powołuje się często na Hannah Arendt i jej Eichmanna w Jerozolimie. Zresztą, porównywanie ludobójstwa w Rwandzie do ludobójstwa Żydów jest jednym ze stałych motywów Sezonu maczet. Pada nawet określenie „afrykański Holocaust”. I w jednym, i w drugim przypadku motorem napędowym ludobójstwa była nienawiść, ale na tym podobieństwa w zasadzie się kończą. Ludobójstwo w Rwandzie miało dwie charakterystyczne cechy: po pierwsze, ludzi mordowano za pomocą maczet; po drugie, doszło do niego w społeczeństwie typowo wiejskim. Hutu byli rolnikami, Tutsi – hodowcami bydła. Jedni mieli ziemię, której brakowało drugim. Autor podkreśla te osobliwości na każdym kroku.
Hatzfeld zdecydowanie zbyt dużo miejsca poświęcił kwestiom technicznym. Szczegółowo opisuje swoją metodologię, uzasadnia dlaczego wybrał właśnie tę grupę, przedstawia zasady i warunki na jakich odbywały się rozmowy. Opisuje także trudności związane z nakłonieniem więźniów do mówienia oraz problemy z tłumaczeniem wypowiedzi na język francuski.
Kolejnym zarzutem jaki można postawić autorowi jest budowa książki. Każdy z bohaterów wypowiada się na dany temat, czytelnik nie ma do czynienia z pełnymi portretami morderców, a z ich poglądami na interesujące autora kwestie. Fakt, wypowiedzi zostały zestawione w taki sposób, żeby się nawzajem uzupełniały, chociaż zdarzają się również powtórzenia. Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z nieobrobionym materiałem badawczym. Taka budowa reportażu powoduje, że w tym wszystkim rozmywa się człowiek jako indywiduum. W konsekwencji otrzymujemy ogólny obraz bezbarwnego kolektywu, który dla czytelnika nie jest zbyt atrakcyjny, ale w tym przypadku chyba najbardziej zbliżony do prawdy. Taki układ potęguje wrażenie, że wszyscy Hutu byli tacy sami, tworzyli bezkształtną masę, która szła przed siebie z jedną tylko myślą w głowie: „zabić wszystkie karaluchy”.
Autor porusza problem granic i relatywizmu moralnego. W całej tej historii najbardziej uderzające jest to, że Hutu ścinanie swoich bogatszych sąsiadów traktowali jak pracę na roli. Do codziennego wyjścia na rzeź przygotowywali się jak do wyjścia na pole. Przepytani przez Hatzfelda zbrodniarze do dziś utrzymują, że udział w masakrach był nich obowiązkiem, pracą, źródłem utrzymania, ze którą otrzymywali wynagrodzenie w postaci dóbr wymordowanych Hutu. Największy absurd tkwi w tym, iż wielu z nich nie ukrywa także, że nigdy nie żyło im się tak dobrze jak w okresie ludobójstwa… Przeraża także świadomość, że wielu z nich nadal żyje w przekonaniu, że zrobili to, co do nich należało. Trudno stwierdzić, czy te wypowiedzi są szczere, czy może wynikają ze strachu przez zmierzeniem się z prawdą. Jednak takie stwierdzenia wywołują niedowierzanie, a wręcz szok, ale też prowokują do refleksji na temat człowieczeństwa i jego granic, chociaż w tej sytuacji lepiej chyba operować pojęciem barbarzyństwo. Słowo to lepiej oddaje sytuację, a jeszcze do tego powoduje, że człowiekowi jest jakoś lepiej ze świadomością, że jego to nie dotyczy, że osiągnął jakiś wyższy poziom i tym samym nigdy nie posunąłby się do opisywanych czynów.
Hatzfeld zwraca także uwagę na rolę radia w procesie propagandy. Jak wskazuje reporter, to medium jest najskuteczniejszym narzędziem wywierania wpływu, ponieważ najbardziej skraca dystans między nadawcą i odbiorcą. Nie wymaga od słuchacza zbytniego zaangażowania i po prostu wkrada się w jego umysł i nawołuje do nieludzkich czynów. Podobną rolę radio odegrało w III Rzeszy, kiedy to z wszystkich głośników słychać było płomienne przemówienia Hitlera. Warto zwrócić uwagę, że Rwanda nie miała swojego Hitlera, Stalina czy Pol Pota. Polecenia dotyczące ludobójstwa wydawał rząd. To określenie powoduje, że odpowiedzialność za rzeź
ulega rozmyciu i trudno tu wskazać jednego głównego winowajcę.
Po lekturze jakiejkolwiek pozycji na temat Rwandy, czy innego ludobójstwa na tle etnicznym zawsze najbardziej zastanawia mnie, jak ci wszyscy ludzie: ofiary, świadkowie i kaci radzą sobie z codziennością, z teraźniejszością. Jak stąpają po ziemi, którą użyźnia krew ich bliskich i jak oddycha się powietrzem, w którym wciąż unosi się zapach trupów. Niepojęte jest dla mnie to, że można przejść przez wszystkie kręgi piekła, a potem wrócić na ziemię i żyć. Żyć z cieniem tego strachu na plecach, z nieufnością, bez przekonania, że to wszystko już się nie powtórzy. W takich okolicznościach przebaczenie ofiarom wydaje się niemożliwe, podobnie jak niemożliwe wydają się zwykłe przejawy człowieczeństwa. A jednak zdarzają się. I choć w normalnych warunkach nikt nie zwróciłby na nie uwagi, to tu urastają do rangi mitów. Dają nadzieję na to, że może uda się powrócić do normalności, ale ta nadzieja to raczej objaw naiwności…
©Anna Purczyńska
Sezon maczet, Jean Hatzfeld
Wydawnictwo Czarne
Wydanie I, rok 2012
Liczba stron: 264