W lutym 2012 wydawnictwo Czarne polską edycją Sezonu maczet zamknęło trylogię rwandyjską Hatzfelda, słuszniej byłoby jednak nazwać ją trylogią o znieczulającym, obezwładniającym i usprawiedliwiającym wpływie innych i jego skutkach. A także o nieufności.
Jean Hatzfeld przyjeżdża do więzienia w Rilimie, by tym razem oddać głos osadzonej tam grupce przyjaciół z Kibungo, zabójcom pochodzenia Hutu, nie bez wcześniejszych wątpliwości, czy w ogóle należy to robić – tak w skrócie można by przedstawić tematykę książki. Jak zwykle w takich przypadkach, byłoby to ujęcie bardzo uproszczone i niezwykle ubogie.
Zastanawiałam się, czy po zrecenzowaniu poprzednich części będę w stanie powiedzieć cokolwiek nowego. A jednak. Sezon maczet różni się, i to znacznie, od pozostałych dwóch pozycji. Z racji tematyki od samego początku przywodził na myśl Eichmanna w Jerozolimie Hannah Arendt i wydawał się być bardziej rozprawą o psychice zabójcy w ogóle, niż relacją z Rwandy jako taką. Kolejna książka francuskiego reportera jest odmienna od reszty tym bardziej, że autor częściej wystawiał twarz zza rządków liter i zdarzało mu się nawet tłumaczenie się z rozmów z zabójcami. Ta zmiana jest uderzająca, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę typ dziennikarstwa który Hatzfeld reprezentował w Nagości życia i Strategii antylop – zdecydowanie rejestrującego. Interwencja autora ograniczała się właściwie do wyboru cytatów, mających się ostatecznie znaleźć w gotowym tekście plus krótkiego wprowadzenia. W Sezonie[...] reporter umieścił także swoje szersze uwagi na temat charakteru ludobójstw w ogóle, nawiązania do prac o Holocauście, zdarzyło mu się porównywać zagładę Żydów i Tutsich. Z rozmaitym skutkiem.
To, czy morderców, jako tych, którzy utracili wszelkie prawa, należy raz na zawsze wrzucić do oubliette, nie rozmawiać z nimi i nie pytać nigdy o nic, czy też powinno się raczej starać dojść do motywów ich działania – jest sprawą indywidualną. Ciekawość Hatzfelda możnaby nazwać zainteresowaniem na zamówienie – pojawiło się ono, jak przyznaje, dopiero po listach czytelników, którzy zastanawiali się nad procesami, mającymi miejsce w umysłach ludobójców. Hatzfeld zaś, zamiast odesłać ich do Arendt (co, jak mi się chwilami wydaje, na jedno by wyszło), postanawia napisać o tym książkę, chociaż przedtem temat wydawał mu się niewart pracy. Nie wiem jednak, czy uznawał go za zbyt banalny i oklepany, czy sądził, że Hutu nie zasługują na nic, poza zapomnieniem. W końcu z ocalonymi łączą go, jak sam wielokrotnie wspomina, bardzo bliskie stosunki, a nawet przyjaźń.
Poza tym, że autora w Sezonie[...] jest jakby więcej, zmienił się także sposób zdobywania przez niego materiału. Ponieważ zabójcy nie byli w stanie rozmawiać w pojedynkę, czy to z obawy, że ich słowa zaszkodzą im w trakcie procesów, czy z powodu zwykłego wyparcia – a tak właściwie z powodu skrajnej nieufności – Hatzfeld poszukiwał grupy znajomych, którym mówić będzie łatwiej. Czas pokazał, że jedynie cierpliwość i rozmycie osobistej odpowiedzialności w uspokajającym -my pozwoli na uzyskanie zeznań. Sporo w nich niezgodności z rzeczywistością, nie jest jednak łatwo rozsądzić, czy tym razem chodzi o świadome kłamstwo, czy też urojenia i oficjalne wersje wydarzeń przeznaczone dla sądu tak pomieszały się ze sobą, że nawet opowiadający nie są już w stanie ich oddzielić.
Przejdę do meritum: jeżeli ktokolwiek miał złudzenia co do tego, że z Sezonu[...] dobiegną go skruszone głosy złamanych ludzi, przerażonych skalą swoich własnych czynów, srodze się zawiedzie. Z kolei czytelnik Eichmanna[...] (znowu!) wcale zaskoczony nie będzie. Sposób, w jaki osadzeni w Rilimie wypowiadają się na temat wydarzeń z bagien, wygląda na pozbawiony rzeczywistego poczucia winy i świadomości. Każda kolejna wypowiedź wydaje się być bardziej przesiąknięta biernością, posłuszeństwem i poczuciem braku wpływu na własne akcje.
Najwyższe władze wpakowały nas w wojnę z powodu uraz nagromadzonych od czasów panowania królów Tutsi, by przekształcić ją w ludobójstwo. To nas całkiem przerosło. Stanęliśmy przed faktem dokonanym i trzeba było wprowadzić go w czyn, że się tak wyrażę. Kiedy niespodziewanie dowiedzieliśmy się z Kigali o planie ludobójstwa nie cofnąłem się nawet o krok. Pomyślałem: jeśli władze dokonały takiego wyboru, nie ma powodu, żeby się ociągać.
Zabójców Hutu wygląda na to, wszystko usprawiedliwia i nic nie obciąża. Ich czyny były kierowane przez inspiratorów z Kigali, przez intelektualistów, komendantów interahamwe, a przede wszystkim, przez innych Hutu, zagrzewających się wzajemnie do eksterminacji karaluchów i kontrolujących jedni drugich. Powstrzymać ludobójstwo, jak stwierdza jeden z nich, mógł tylko Bóg. Komfortowe.
(...)przy okazji tych morderstw nie dostrzegłem nawet tego czegoś, co miało zmienić mnie w zabójcę – mówi Léopord, skazany na siedem lat pozbawienia wolności i wypuszczony już w 2002 roku. A ja mu nie wierzę, nie ufam żadnemu z nich, bo z dalszych rozmów wynika wyraźnie, że jeżeli czegoś żałują, to raczej tego, że nie udało im się dokończyć planu. Słowa więźniów odsłaniają chwilami wyjątkowo niezborny światopogląd; jakby sami z trudem godzili nowy obowiązujący pogląd, że Tutsi są jednak równymi im ludźmi, z tym, czego nauczono ich wcześniej. Przypominają rasistów, których obecna sytuacja siłą nauczyła poprawnego politycznie słownictwa. Zdradza ich język.
Byliśmy pewni, że zabijemy wszystkich i nikt nie krzywo na nas nie spojrzy. Że żaden biały czy ksiądz nie będzie niczego nam wypominał. Drwiliśmy sobie z tego, zamiast wykorzystać okazję. Czuliśmy się zbyt swobodnie w tej niecodziennej pracy, która tak dobrze się zapowiadała. Ale czas i lenistwo spłatały nam przykrego figla. W gruncie rzeczy staliśmy się zbyt pewni siebie i zaczęliśmy się ociągać. Ta zbyt wielka beztroska okazała się dla nas zgubna.
Tu, w naszym powiecie, szykowaliśmy się do kolejnych masakr w odwecie za ataki inkotanyich. Jednak braliśmy pod uwagę jedynie zwykłe zabójstwa, takie, jakie znaliśmy już od ponad trzydziestu lat.
To dowódcy organizowali patrole, rozstrzygali spory podczas dzielenia łupów, każdego dnia wyznaczali nam trasę. Gdyby ich nie było, rolnicy nie wpadliby na pomysł, żeby zacząć tę pracę. Byliby źli z powodu samolotu i obracaliby maczetę w ręku, a potem wrócili na swoje pola. Może nawet pociliby się na bagnach, ale nie tak długo. Zachowaliby umiar.
To beztroska, nie zabijanie, była zgubna. Masowe masakry to żaden problem. Zabójstwo dziesiątek Tutsich to oznaka umiaru. Nikt nie używa słowa 'ludobójstwo', dopóki nie zaczyna obwiniać 'inspiratorów'. By mówić o ludobójstwie, trzeba przyznać ofierze status istoty ludzkiej i przyjąć odpowiedzialność za własne czyny oraz wybory. Przyjaciele z więzienia w Rilimie mówią o krzywdach, które wyrządzili, by niedługo potem z porażającą naiwnością poruszać kwestie wybaczania. Ich brak zrozumienia jest gorszy, niż cokolwiek innego, bo brzmi jak zapowiedź kolejnej tragedii. Ludobójstwo to nie jakiś krzak, który wyrasta z dwóch czy trzech korzeni, ale splot korzeni, które gniły pod ziemią i nikt tego nie zauważył.
Sezon maczet mimo wszystko jest najsłabszym ogniwem trylogii, a osłabia go właśnie to, czym różni się od pozostałych dwóch książek. Uwagi Hatzfelda, łączące Szoah i Rwandę często są trafne, ale równie często oczywiste i powierzchowne; na dodatek styl, w jakim zostały napisane, jest zbyt prosty. Niekiedy wydają się zwyczajnie naciągane. W kraju filozofii, jakim były Niemcy, ludobójstwo miało na celu oczyszczenie bytu i myśli. W kraju wiejskim, jakim była Rwanda, ludobójstwo miało na celu oczyszczenie ziemi, pozbycie się rolników1 karaluchów – pisze reporter, a ja marszczę nos.
Paul Rusesabagina, Hutu i pierwowzór bohatera Hotelu Rwanda oraz Paul Kagame, obecny prezydent Rwandy, z pochodzenia Tutsi, zostali zawziętymi wrogami, publicznie oskarżając się to o kłamstwa, to o faworyzowanie własnej kasty i ograniczanie wpływów drugiej. Po osiemnastu latach od ludobójstwa, Hutu, który ocalił wielu Tutsich i Tutsi, który pozbawia Hutu jakiejkolwiek realnej władzy, znowu stoją naprzeciwko siebie, wyzywając się od zbrodniarzy. Nikt nie zamierza ustąpić jako pierwszy. Politykę narodowego pojednania, którą promuje Kigali trudno nazwać inaczej, jak forsowanym zapominaniem, bolesnym dla jednych i niezwykle wygodnym dla drugich. Przyjaciele z Kibungo traktują wybaczenie jako coś, co zostanie im zapewnione, jeżeli tylko postawią Tutsim odpowiednią ilość butelek primusa i szaszłyków. A gdy już je uzyskają, wrócą na swoje parcele, gdzie wszystko będzie tak, jak przedtem. I w zasadzie mają rację.
Aleksandra Lubińska
________________________________________________________________________________
1Nie jestem w stanie ocenić, czy to pomyłka autora książki, czy tłumacza, ale Tutsi nie byli rolnikami, a hodowcami bydła.
Jean Hatzfeld, Sezon maczet
tłumaczenie Jacek Giszczak
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
oprawa miękka, foliowana i lakierowana, ze skrzydełkami, stron 264