Ojciec na tacierzyńskim (de facto rezygnujący z pracy) był brany jak egzotyczny okaz, jak konik morski właśnie – ciekawy, zabawny, ale właściwie jakby nie z tego świata.
W polskim języku prawniczym termin „urlop tacierzyński” nie istnieje. Jest jedynie częścią urlopu macierzyńskiego. Kariera tego słowa spowodowana została jego nawiązaniem do znanego i zwyczajnego „wolnego”, przyznawanego każdej matce, a także eksponowaniem go w mediach wszelkiej maści oraz działaniom środowisk zwiększających równouprawnienie. Dotychczas jest on jeszcze mało popularny, gdyż zarówno rynek pracy, jak i uwarunkowania kulturowe zrzucają obowiązek wychowywania dzieci na kobiety; mężczyźni zaś albo muszą na rodzinę zarabiać, albo rozwijać karierę, co jest dużo bardziej akceptowalne w większości społeczeństw. Nie oznacza to jednak, że słowo „tacierzyński”, jak i wykorzystywanie „urlopu tacierzyńskiego” są znaczeniami martwymi. Więcej: nie raz i nie dwa zdarzało się, że za wychowanie latorośli brali się mężczyźni, odpowiedzialni (lub nie) ojcowie.
Natura wymyśliła sobie ciekawiej. Kierując się tylko doborem naturalnym, wykształciła u niektórych stworzeń zwyczaje, które człowiekowi nie mieszczą się w głowie, a które Naturze wydają się na porządku dziennym i ani myśli, by stwarzać do tego paragrafy, kodeksy, wyjątki. Otóż taki konik morski, hippocampus, ryba zamieszkująca przybrzeżne tereny mórz i oceanów, urlopu tacierzyńskiego nie potrzebuje i nie walczy o to, by część obowiązków przenieść na płeć przeciwną. Tak ma być, z góry wiadomo, że nic nie zmienisz. Skoro to ojciec ma urodzić – zrobi to. Konik morski to jedna z niewielu istot na świecie, którego rodzicielem jest samiec. Warto przy okazji zaznaczyć, że te cudowne ryby łączą się zazwyczaj w pary monogamiczne, co bardzo przypomina model rodziny ludzkiej. Zarówno w parach monogamicznych, jak i w zazwyczaj.
Podróże konika morskiego to zbeletryzowany dziennik autora, czeskiego twórcy bestsellerów Petra Šabacha. Tytuł jasny, okładka również. Przygoda zaczyna się od momentu, w którym Maria, żona głównego bohatera, zamyka drzwi ich wspólnego mieszkania, zostawiając za nimi jego samego i kilkuletniego syna Pepina. „Mam dwadzieścia pięć lat, trochę mi z tego wszystkiego zimno, nie mogę nigdzie iść, bo jestem tu z Pepinem, żołądek delikatnie mi się kurczy. Rzuciłem okiem na świstek od Marii. Aż tak strasznie to nie wyglądało. W sumie tylko kilka podpunktów: kiedy mam mu zrobić drugie śniadanie i obiad, gdzie się udać na spacer (kilka opcji), w co go ubrać, i to by było na tyle”. Nic prostszego. Z doświadczenia jednak wiadomo, że rzeczy najłatwiejsze potrafią przynieść mnóstwo kłopotów, a dzienna rutyna zamienić się w nieopisany chaos. Tak też zdarzyło się Petrowi: instrukcje od Marii szybko straciły na aktualności, chociaż pozostały rzeczy niezmienne, jak spacery i popołudniowe drzemki.
Role odwróciły się. Mężczyzna w domu, kobieta w pracy. W tamtych czasach nie był to powód do dumy. Ojciec na tacierzyńskim (de facto rezygnującym z pracy) był brany jak egzotyczny okaz, jak konik morski właśnie – ciekawy, zabawny, ale właściwie jakby nie z tego świata. Dotkliwie odczuł to nasz bohater w trakcie spotkania ze swoimi znajomymi, kiedy to uzmysłowił sobie, że nikt nie docenia jego poświęcenia. Zamiast się załamać i powiedzieć dość, on jeszcze bardziej utwierdził się w swoim przekonaniu – najlepsze, co może zrobić dla swojego syna, to być przy nim cały czas. I skonstatować, że to najlepsze, co potrafi.
Role odwróciły się. Mężczyzna poczuł się kobietą, kobieta mężczyzną. Petr zachłannie słuchał opowieści wracającej wieczorami do domu Marii, która to z niejakim znudzeniem słuchała wydarzeń z jego, mogłoby się wydawać, monotonnego dnia. Brakowało mu kontaktu z nią, wieści ze świata, każdego słowa mądrości, jakie mogły wypłynąć z jej ust. I – zapewne – aby wciąż czuć się prawowitym mężczyzną, w łóżku pokazywał, kto rządzi. Ale do czasu – w pewnym momencie żona zajmuje stronę łóżka do tej pory zarezerwowaną dla męża. Małymi krokami zmieniają się drobne, acz ważne dla bohatera rzeczy.
Role odwróciły się. Mężczyzna marzy o romansie, kobieta być może go przeżywa...
Najwięcej dzieje się w głowie bohatera, w związku z czym jest on typowym przedstawicielem hippocampusa, istoty z natury swej osiadłej. Kilka rejonów, które zwiedza, nie mieszczą się daleko od siebie, dlatego tytułowe „podróże” są na wyrost. Najwięcej eskapad przeżywa w wyobraźni, rozmyślając o mamie Martiego, kobiecie napotykanej w parku, gdzie udaje się na spacery z Pepinem, czy odgrywając sceny ze zeuropeizowanego dramatu japońskiego. Dom luster, później domek strażniczy... Niewiele tych miejsc na mapie. Wygląda więc na to, że taki konik morski najwięcej myśli, a myśląc wypracowuje możliwe scenariusze swojego przyszłego życia. Ale i tu wysiłki zdają się na marne: „Niczego nie da się przećwiczyć w takich sytuacjach. Niczego” – stwierdza rozżalony bohater. Jakich sytuacjach? Odsyłam do książki, zdradzić więcej mi nie kazano.
Czy książkę tę powinno odbierać się jako opis pewnego zjawiska? Nie jestem do końca przekonany. Podróże... nie roszczą sobie żadnych pretensji do bycia czymś więcej, niż literaturą rozrywkową. W konsekwencji może być pomijany w każdej – publicznej i prywatnej – debacie o wyrównaniu obowiązków rodzicielskich. Nie przysłuży się nikomu, kto chciałby powołać się na autorytety. Wciąż więcej na ten temat mają do powiedzenia języki psychologiczne i socjologiczne, zaś proza Šabacha pozostanie osobliwym potraktowaniem kwestii ojcostwa, gdzieś na obrzeżach społecznego dyskursu. Może to być spowodowane trudnością z wysunięciem konkretnych wniosków za i przeciw, których to autor starannie i sprytnie zarazem unika. Gdyby wyrwać z kontekstu słowa bohatera, że rok opisany w opowiadaniu był „rokiem mojego życia”, to owszem, można byłoby na tej podstawie pokusić się o jednoznaczną konkluzję. Trzeba byłoby jednak pominąć wcześniejsze 150 stron, na których pojawia się problematyka zdrady małżeńskiej, odwrócenia ról i spowodowanych nimi zmianami w strukturze rodzinnej oraz psychicznej bohaterów. Nie oznacza to wszakże, iż gdziekolwiek została postawiona kropka nad „i”. Wszystko zależy od preferencji czytelnika, jego oczekiwań i przekonań. Dlatego też Podróże... nie powinny być rozpatrywane jako głos w tak ważnej kwestii, co oczywiście nie ujmuje w żaden sposób tej publikacji, spełniającej swoje założenia programowe.
W przeciwieństwie do Gówno się pali, Podróże konika morskiego mają zaskakującą i mocno zaznaczoną puentę (nie w zakończeniu, rzecz jasna, czasy już nie te). Gdy moglibyśmy odczuć już zmęczenie nieustannym uśmiechem, Šabach serwuje nam chwilę poważnej zadumy. Po tym właśnie poznać wyjątkową literaturę – niesamowitym stylem, wciąż zaskakującymi możliwościami fabularnymi i językowymi. Autorowi nie brakuje ani jednego, ani drugiego, ani trzeciego, co potwierdzić mogę pod przysięgą przed każdym sądem w kraju i za granicą. Nasi południowi sąsiedzi dobrze wiedzą, jak dostarczyć czytelnikowi kilka godzin rozrywki na smacznym i zabawnym poziomie, a czego przykładem jest omawiana tutaj książka.
PS Koniki morskie są gatunkiem zagrożonym. Gdy napotkacie takiego na swojej drodze, otoczcie troskliwą opieką. Trzeba dołożyć wszelkich starań, by było ich coraz więcej.
Marcin Sierszyński
Petr Šabach, Podróże konika morskiego
tłumaczenie Julia Różewicz
Wydawnictwo Afera, Wrocław 2012
okładka twarda, stron 168