Niech już raz się ten romans (nie) skończy

Marcin Sierszyński
Marcin Sierszyński
Kategoria książka · 8 marca 2012

Być może, jak sądzę, z nieustannego napięcia pomiędzy rolą kobiety w konserwatywnym społeczeństwie a potrzebą uznania własnego niezależnego bytu rodzi się istota poezji Justyny Bargielskiej.

Pierwsza książka Justyny Bargielskiej, to jest Dating Sessions, wydana w sławetnej Bibliotece „Studium” redagowanej przez Romana Honeta, gładko wprowadziła nas w poetycką rzeczywistość wykreowaną przez jego autorkę. Był to świat bardzo luźnych reguł gramatycznych („kiedy go nie ma jest zupełnie / inny świat kiedy go. chodź i ty kot. się napijesz.”, s. 24), wybujałych metafor („Dryfowałam na słomce strachu, że zasnę / i utonę, a wtedy podwodne pająki i robaki na ścianach, drepczące jak Japonki / z porcelany, nie przystające gdy się mijają, / one wtedy zobaczą, że byłam człowiekiem / i że utonęłam.”, s.40), onirycznych sytuacji lirycznych („Na piętrze człowiek z psią mordą, czy może / pies z ludzką twarzą, nigdy nie wiem, na wędce / spuszcza szklane oko i podgląda te z dołu.”, s. 19), niejednoznacznego stosunku podmiotu do faktów i wydarzeń. Te i wiele innych rzeczy spowodowały, że kolejnym publikacjom Bargielskiej zaczęto przyglądać się uważnie.

 

Rzecz jasna, kolejne tomy zyskały uznanie. Wydany w 2005 roku China shipping, łączący ze sobą tekst, zdjęcie i rysunek, oraz Dwia fiaty, ogłoszone w dużym i prestiżowym wydawnictwie WBPiCAK – były ewolucją formy. Poetka coraz śmielej i coraz sprawniej posługiwała się słowem. Wszelkie nasze czytelnicze przyzwyczajenia, a także wyniesione z lektur awangardowych doświadczenia, potrafiła jednym celnym wersem przekreślić na dobre. Rzadko kiedy mieliśmy do czynienia z udanym połączeniem dużej wrażliwości emocjonalnej i estetycznej, dzięki czemu wiersze nie brzmiały przestarzale (emocje) i jednocześnie nie stały się wydmuszkami (estetyka); Bach for my baby, gdyby było tezą, dowodziłoby o języku, który „uratował nas przed życiem” („40 czarnych książek”), o języku, którego korzeni szukać należy w płci, seksualności i podmiotowości kobiety, nosicielki życia.

 

Wielkie i sprzeczne uczucia mieszkają w bohaterce wierszy. O ile w poprzednich książkach potrafiła być złośliwa i uszczypliwa względem mężczyzn, to dziś co najwyżej ironiczna. Znacznie chętniej pokazuje, jak bardzo czuje się przywiązana i co rozumie poprzez słowo „kocham” i „tęsknota”. Jak bardzo dysonansowe targają nią myśli, nie tylko wzajemnie wykluczające się, ale również, na swój pozazmysłowy sposób, uzupełniające się, paradoksalne, wspaniale ilustruje wiersz „Suknia barwy pogody”, zaczynający się od słów „Och, niech już raz się ten romans skończy”, a zwieńczony strofą:

 

          Nigdy nie będziesz mój. Prawdziwe kołdry

          robi się z piasku, z drewna łódki, z futra lisa,

          do którego należy wyspa.

          Dlatego nigdy nie będziesz mój, nawet jeśli piszę

          te wszystkie tylko słowa, będąc na zawsze twoja.

 

Chcąc odrzucić, pragnie akceptacji; chcąc wycofać się, postępuje krok do przodu. I właśnie poprzez osobliwe rozterki, rozmyślania i sytuacje wydaje się, że poezja ta najpełniej opowiada o nas, a przy tym nie rości sobie żadnych pretensji do bycia moralizatorskim traktatem dla prostego ludu. Innymi słowy Bargielska mówi o nas, opowiadając o sobie. I nie trzeba być kobietą, by czuć się „kobieco”, uchwycić chociaż skrawek tej szczególnej wrażliwości, ale na pewno trzeba chcieć móc tak się poczuć.

 

Ciężkie działa nie są jednak wytaczane na linii frontu kobieta – mężczyzna, ziemia – słońce, pasywność – aktywność, świadomość – podświadomość etc. Nie istnieje żadna forma walki, zaś miejsce odwiecznej dychotomii zajmuje dialog. „Mąż mi mówi, żebym napisała wiersz o Bogu / pod tym tytułem. Sam se napisz, mężu”. Świadomość swojego istnienia i wyraźne oddzielenie podmiotowości następuje w formie rozmowy, czy właściwie sprawozdania z rozmowy z dołączonym przypisem do adresata. Zbywający ton tworzy iluzję braku przyjęcia, aczkolwiek jeszcze w tym samym wierszu poetka dopowiada: „jestem tą samą dziewczyną, / która nakryła pająka szklanką / i sprzedała mieszkanie domokrążcy (...)”. Symbolem kobiety są między innymi przedmioty wklęsłe i puste, zaś pająk może być interpretowany jako znak racjonalizmu, toteż zamknięcie ośmionoga w naczyniu wskazuje na niesłabnące zainteresowanie bohaterki męską sferą; mam tu na myśli tradycyjne pojęcia, odwołujące się do kultury, nie do „rzeczywistego” podziału ról i przymiotów. Widać wyraźnie, jak wiele znaczy tutaj płeć. Uwikłanie w płeć.

 

Być może, jak sądzę, z nieustannego napięcia pomiędzy rolą kobiety w konserwatywnym społeczeństwie, a potrzebą uznania własnego niezależnego bytu rodzi się istota tej poezji. Jeżeli zdarza się nam wyczytać lekceważące „Sam se napisz, mężu” czy wyznanie, iż nie lubi się swojego piękna „bo faceci latają za nim”, to nie możemy przyjąć tego do końca jako manifestacji swojej odrębności i sygnału odrzucenia, gdyż pojawiają się zarazem wyznania z zupełnie przeciwnego bieguna: „(...) proszę, żebyś pamiętał / że nikt cię tak nigdy nie kochał jak ja / i nikt tak bardzo jak ja nie pragnął być wolnym w twoim obliczu”. Z wielkich sprzeczności zostaje powołana do życia wielka literatura i właśnie dzięki nim dotykamy sedna problemów, jakie chce ona przedstawić. Chcąc wychwycić sposób narracji, ułożenia tej skomplikowanej historii, ryzykujemy popadnięcie w czytelnicze szaleństwo, rewidujące nasze (jeszcze zbyt często czarno-białe) widzenie pewnych istotnych zagadnień społecznych i poetyckich. W tym przypadku można spędzić wiele godzin szukając rozwiązania tej niespójności, zaprojektowanej w iście diabelny sposób – ciężko wychwycić zwyczajową postmodernistyczną ironię zarówno po jednej, afirmującej niezależność stronie, jak i po drugiej, mówiącej w ten sposób:

 

                                             (...) przez chwilę,

          naprawdę, myślałam, że położę sie w tym lesie,

          żeby mnie zjadły dzikie zwierzęta tego regionu,

          lwy, wielkookie sarny i wytęsknione świetliki,

          ale potem wstałam, odeszłam i postanowiłam

          cię kochać, a także napisać o tym wiersz tak dyskretnie

          rymowany, że tylko ty usłyszysz

          tę melodię. I co było szare, stało się złote.

 

          („Co było złote”)

 

Arcydzielności Bach for my baby, a szerzej: twórczości Bargielskiej, sprzyja zdolność do szerokiej interpretacji. Zamiast jasnych sygnałów otrzymujemy rozbudowaną sferę symboliczną i niecodzienne sytuacje liryczne, pozwalające czytelnikowi stać się prawdziwym współtwórcą tekstu. Gdyby jednak autorka pozostawiła te teksty same sobie, nie podsuwając tropów i ukrytych znaków, projekt zakończyłby się niepowodzeniem, lądując na półce poezji niezrozumiałej, lecz pięknie napisanej. Tak więc możemy użyć rozmaitych narzędzi krytycznych do zrozumienia i objaśnienia (wyjaśnienia sobie) wierszy, a i tak możemy dojść do podobnych, jeśli nie identycznych wniosków końcowych, zawsze jednak nie do końca dookreślonych, poruszających się tylko po polu prawdopodobieństwa. Domyślam się, że Justyna Bargielska znalazła złoty środek, znany tylko jej samej, a niemożliwy do podrobienia.

 

Ograniczę się tylko do jednej uwagi końcowej: Bach for my baby jest dowodem na utrzymywanie przez Bargielską dobrej passy twórczej. Pozostaje mieć nadzieję, że nigdy ona się nie skończy i obcowanie z taką literaturą stanie się dla czytelnika ważnym, indywidualnym i intymnym, przeżyciem. Oraz żeby emocje związane z lekturą odbywały się regularnie, w miarę pojawiania się nowych publikacji na miarę najnowszej książki autorki Dwóch fiatów. Niech nam się stanie tak, że ten romans z poezją już raz się (nie) skończy. 

 

 

 

Marcin Sierszyński

 

 

 

Justyna Bargielska, Bach for my baby

Biuro Literackie, Wrocław 2012

okładka miękka, stron 40