„Zawsze chciałem uwiecznić całe miasto. Każdy miałby w moim domu swój kącik, kilka własnych zdarzeń, sytuacji, przygód, porażek, a czasem zwycięstw” – konstatuje bohater debiutanckiej powieści Kornela Maliszewskiego – Andrzej Wintro.
Nic dziwnego, skoro wszędzie odczuwa tajemniczą obecność tych, którzy wskutek zawieruchy wojennej zmuszeni byli wyjechać. Czy to podczas kąpieli w poniemieckiej wannie: „Wanna została po Niemcach. Gdy Polacy przybyli ze Wschodu, jeszcze ze słomką w ustach, bali się niemieckich wanien. Trzymali w nich świniaki (…)”, czy w trakcie przeglądania powojennego słownika języka polskiego, w którym aż roi się od wiadomych zapożyczeń. Dodatkowo pełno w owym miasteczku smutnych ludzi, stałych bywalców chińskich marketów i mlecznych barów, których tylko papier może ocalić od zapomnienia.
Myli się jednak ten, kto sądzi, iż Wintro porusza wyłącznie kwestię relacji polsko – niemieckich i życia z piętnem historii. Maliszewski bowiem jedynie sygnalizuje ów problem. Historia obu narodów jest ledwie tłem dla opowieści rozgrywającej się, w myśl Fukuyam
y,u kresu historii, tak charakterystycznego dla tych terenów. Miasto (nieposiadające nazwy, będące synonimem każdej małej miejcowości położonej na Zachodzie – być może jednak chodzi tutaj o Nową Rudę, z której autor pochodzi) cierpi bowiem na permanentny brak wydarzeń. Fakt ten szczególnie boli młodych ludzi, dla których jedynym ratunkiem są studia w dużym mieście. Tylko tak mogą sprawić, iż historia, a tym samym życie, potoczy się dalej. Stąd autor sporo uwagi poświęca wyjazdowi na mecz do Poznania. Zwykła podróż samochodem zakrawa bowiem na „wielką ucieczkę”, jest jak narkotyk, którego zażycie przenosi bohatera i jego kolegów – w inny, lepszy świat, świat, skądinąd – zwykłej iluzji.
Kornel Maliszewski brutalnie rozprawia się z rzeczywistością, z wyobrażeniami odciętego od wielkiego świata – młodego mężczyzny. Niewinny wypad na mecz nie pozostawia złudzeń – studia, które są marzeniem jego przyjaciół: Andrzeja Tonko czy Andrzeja Gigabajta (co ciekawe, praktycznie każdy w powieści nosi takie same imię – jest zatem, jakby bezimiennym członkiem kolejnego już, straconego pokolenia), od lat kończą wszyscy (nawet spotkana na drodze do Poznania dziewczyna), zaś samo „przebywanie” w mieście akademickim (co będą kultywowali koledzy, gdy już zaczną studiować, a które to można potraktować jako kolejny etap leczenia małomiasteczkowych kompleksów) – nie jest pozbawione wad. Dodatkowo, nieudany wyjazd na wspomniany mecz jest przecież synonimem zignorowanych roszczeń młodych ludzi wobec życia.
Czytelnik w trakcie lektury często więc odczuwa gorycz. Jakby autor za pośrednictwem Andrzeja Wintro chciał zabrać głos w ważnej, lecz często bagatelizowanej sprawie. Przypomnieć się, dać świadectwo istnienia zapominalskim. I niekiedy robi to w sposób niezmiernie sugestywny.
„Idee późnych roczników osiemdziesiątych załamały się nagle (…) Tego dnia, 2 kwietnia 2005 roku o godzinie 21:37 pewna era się skończyła. Nie mieliśmy już po co żyć (…) Poczuliśmy, że nic nie ma znaczenia”. Czyżby więc śmierć papieża była przyczyną owego końca historii? Być może tak. Stąd można rzec, iż „nic się nie dzieje” już nie tylko w przysłowiowym ”grajdołku", ale wszędzie, niezależnie od miejsca – bo przede wszystkim we wnętrzu osób, które wychowywały się przy cichej obecności Jana Pawła II. Jego odejście rocznikom osiemdziesiątym podcięło bowiem skrzydła. Zostawiło ich w pół kroku. Co gorsza, obecnie nie ma żadnych autorytetów, które mogłyby, pisząc kolokwialnie, dokończyć robotę. Bohaterowie Maliszewskiego są więc w pułapce, w którą wpadli z nie swojej winy, a z której jedynym wyjściem jest szaleństwo, oddanie się „ciału, bestiom, morderczemu życiu bez snu z czerwoną śliną w kąciku ust, zabójczym nałogom (…)”. Oto dzieje człowiecze.
Stąd główny bohater, melancholik, ktoś na kształt Wilka stepowego z powieści Hermanna Hesse darzy sentymentem wszystko to, co nosi znamiona przeszłości, gdyż przeszłość jest czymś jasnym, nie tak agresywnym. Wintro próbuje zatem przywrócić pewien ład, cofając się wstecz, co z kolei ma doprowadzić do kroku naprzód (a w zasadzie, do zrobienia wspomnianego pół kroku). Ożywić i uwolnić historię poprzez kolekcjonowanie miejskich opowieści – to jego szczytny cel. A jeśli są one nudne – trzeba je umiejętnie przetworzyć. Czyżby więc był to pstryczek wymierzony literaturze, łatwej, przystępnej? Wszystko na to wskazuje, ponieważ powieść Wintro – ze swoim przyciężkawym klimatem i brutalnym językiem, umiejętnie jednak przechodzącym w język wysokiej próby – do łatwych nie należy.
Oczywiście główny bohater ma też swojego wroga, będącego przeciwnikiem spisywania historii, słowem dążenia do zmian i z przyzwyczajenia gloryfikującego marazm oraz tępotę w imię zasady: „nam się nie udało to i wam nie ma prawa się udać”. Oprócz walki pokoleniowej przypomina to trochę schemat powieści socrealistycznej, jednak w tym wypadku – w pozywnym sensie, ponieważ „szkodnik” wprowadza trochę humoru do tej, jak już wspomniałem – ciężkiej pod względem atmosfery książki.
Należy jednak pochwalić autora za umiejętne budowanie tajemnicy wokół drugiej, śmiem twierdzić, nie mniej ważniej postaci – Irmy Pieronek. Zagadki z Kresów, tudzież stworzonej w wyobraźni bohatera, młodej kobiety (dziewczyny?), odnośnie której czytelnik otrzymuje sprzeczne informacje. Zabieg ten bowiem wprowadza elementy zarezerwowane dla kryminału, zaś ów czytelnik, wespół z bohaterem, ma okazję prowadzić śledztwo, które bynajmniej nie prowadzi do oczywistego finału.
W powieści Kornela Maliszewskiego sporą rolę odgrywa groteska. Znika łazienka, ściany zmieniają kolor, do mieszkania natomiast przedostaje się czerwone światło, co sprawia, że czytelnik znajduje się w epicentrum zagrożenia, czegoś z pogranicza jawy i snu. Jednak prawdziwym festiwalem spod znaku Gombrowicza jest pojedynek głównego bohatera z nietoperzem Petrusem, przypominający słynny pojedynek na miny w Ferdydurke. U Maliszewskiego kontekst jest jednak zgoła inny – to walka o wyższość gatunkową. Ponadto jej wynik nie pozostawia złudzeń – świat ludzi wcale nie jest lepszy od świata zwierząt, tym samym nie warto go uwieczniać. Niestety, ta gorzka konstatacja wydaje się być przewodnią dla całej książki.
Na szczególną uwagę zasługują przypowieści, które są jakby osobnym elementem w książce. Wzruszające, zapadające w pamięć (brawa dla Maliszewskiego za opowieść o Żydzie i jego wadze – czyżby inspiracją do jej napisania był zbiór opowiadań Jospeha Rotha Fałszywa waga?), są najmocniejszą stroną w książce. Swoją drogą, jestem ciekaw, czy w przyszłości Kornel Maliszewski nie pójdzie w stronę miniatur: ma bowiem talent do tworzenia małych, ujmujących historii.
Co mnie się jednak nie podoba w debiutanckiej książce autora, to przede wszystkim spłycenie wizerunku kobiety (sztandarowe wręcz sprowadzenie jej do przedmiotu), jak również relacji międzyludzkich, skutkiem czego Maliszewskiemu niestety nie udało się wyjść poza obecnie obowiązującą konwencję. Ponadto język, którym posługuje do zaakcentowania powyższych kwestii, jest, co tu dużo mówić – słaby, naszpikowany wulgaryzmami, przez co, mimo innych, interesujących partii tekstu, książka niepotrzebnie traci na wartości. I nie chodzi tutaj o to, czy jestem purystą – po prostu kontrast językowy w powieści jest zbyt duży, aby można było potraktować go jako błahostkę. Wydaje mi się również, że Maliszewski padł ofiarą naszych czasów, w których wymaga się od pisarza mówienia nieskomplikowanym, potocznym językiem z racji przełamania wszelkich tabu, co uważam jednak za drogę donikąd. Charles Bukowski był jeden, poza tym kilku polskich poetów, prozaików już go przeniosło na nasz grunt.
Czytelnik może sobie zadać pytanie: a co z zapowiadanym hołdem dla życia? Spieszę z wyjaśnieniami – owszem, ów hołd również jest. W scenie, rodem z Całej jaskrawości Edwarda Stachury, przywołującej na myśl przejażdżkę panienek na taczkach, w której kamienicznicy zabierają staruszka jeżdżącego na wózku, ażeby odżył w obliczu szalejącej zimy: „Zimny wicher wchodził nam prosto do płuc. Dziadkowi zamarzły kapiące łzy, a na źle dogolonym wąsie osadzał się chłodek (…)Arktyczna mąka przyczepiała się do butów (…) Tętno przykrył lód, nikt nie miał już siły, koła wózka ślizgały się na taflach zmarzliny i chciały wykonać piruet, zburzyć kilka igloo i rozpętać śnieżną burzę (…)”.
Reasumując, Wintro Kornela Maliszewskiego jest książką niezłą, z bardzo dobrymi fragmentami. Nie jest to pozycja rewolucyjna, ale przyzwoita. Autor stworzył dzieło wielowątkowe, przy czym udało mu się zachować dyscyplinę i stworzyć duszny klimat małego poniemieckiego miasteczka. Większość postaci jest interesująca (pomijając już głównego bohatera – osobowość niejednoznaczną, będącą połączeniem Wilka z Henry Chinaskim – szczególnie intrygująca wydaje się postać Irmy Pieronek, będąca kimś na kształt powracającego ducha epoki masowych wysiedleń oraz staruszka, sąsiada głównego bohatera). I choć podczas lektury mimowolnie będą nasuwały się skojarzenia z prozą Mirosława Nahacza, to z czystym sumieniem mogę stwierdzić, iż nie są one wadą. Żywię jednak nadzieję, że Maliszewski wyciągnie wnioski i pójdzie własną drogą.
Rafał Różewicz
Kornel Maliszewski, „Wintro”
wyd. Mamiko, Nowa Ruda 2011
okładka miękka, str. 126