Maria Skłodowska-Curie wpatruje się w obiektyw z dokładnie tą samą, mimo mijających lat, pozbawioną emocji, miną. Nieważne, czy pozuje z dzieckiem, mężem, Einsteinem czy rowerem.
Obchodzony właśnie rok Marii Skłodowskiej-Curie i Światowy Rok Chemii to dobry moment, aby wydać biografię słynnej polskiej uczonej, co też słusznie zauważyła Anna Komorowska, Pierwsza Dama RP, na jednej z pierwszych stron albumu. Co łączy Panią Prezydentową, filologa klasycznego z wykształcenia, z Fotobiografią do końca nie wiem, lecz przecież nie o to chodzi. Dziś Maria Curie to doskonały chwyt promocyjny. Genialna uczona, symbol kobiecej emancypacji, światowości, wytrwałości itp. itd., czyli jednym słowem coś, czego dziś Polsce potrzeba, aby przełamać konserwatywny wizerunek. Efekt byłby zapewne lepszy, gdyby rok szopenowski zakończył się w obiecanym terminie, a nie trwał do dziś oraz gdybyśmy po raz kolejny nie popełnili grzechu kiepskiej promocji.
Ponieważ w ramach poświęconego uczonej roku z jakiegoś powodu promowały ją przede wszystkim właśnie fotografie. I to dość specyficzne: rozmazane, demonizujące, brzydkie. Jej postać widnieje na nich owiana gruboziarnistym nimbem, przypominającym złowrogie promieniowanie. Wystarczy wspomnieć o reklamie warszawskiej nocy muzeów czy o jednym z billboardów. (Oczywiście nie były to jedyne materiały promocyjne: ciekawie wypowiedział się Internet i artyści [zobacz tu, tu i tu] próbując odświeżyć postać uczonej). Dlaczego właśnie taki wizerunek zaserwowano podwójnej noblistce? Czy dlatego, że była niefotogeniczna, niezbyt ładna i pozbawiona ekspresji mimicznej? Czy może winna jest tu raczkująca fotografia, drogie klisze i brak umiejętności portretującego? Mimo wszystko pośród wielu zdjęć uczonej można znaleźć parę naprawdę dobrych (część z nich oczywiście użyto w materiałach promocyjnych), na których np. z głębokim spojrzeniem wpatruje się w trzymaną w dłoni probówkę. Podejrzewam, że nie kryje się za tym żaden spisek, ale właśnie brak spisku: nieprzemyślana koncepcja i próba sprzedaży świetnego produktu w kiepskim opakowaniu.
Tego błędu z pewnością nie popełnia Fotobiografia. W zamyśle autora, Macieja Sadowskiego, ma pokazać historię życia noblistki inaczej niż do tej pory (cytuję materiały reklamowe wydawcy) i otwiera czytelnikowi pole do interpretacji, pokazując nie dorobek naukowy, ale prywatne życie uczonej. (Jednocześnie, co wydaje mi się ważne, album zapowiada utrzymany w podobnej konwencji cykl wydawniczy). Koncepcję „otwartego pola do interpretacji" Fotobiografia spełnia w stu procentach: okraszając zdjęcia skąpymi komentarzami, które najczęściej są bardzo subiektywnymi cytatami z innych publikacji czy prywatnej korespondencji; niemalże w ogóle nie przytacza nam faktów z życia uczonej. Na przykład o dacie śmierci męża Marii, Piotra Curie, możemy dowiedzieć się dopiero z zamieszczonego na końcu albumu kalendarium, ale już o tym, dlaczego umarł, dopiero z zewnętrznych źródeł. Nie myślcie, że się czepiam, wiem że daty nie są najważniejsze, ale jest to poniekąd istotny fakt w życiu uczonej, przemilczany przez Fotobiografię jak wiele innych. Przy próbie biografii, choćby obrazkowej, zapewne warto wspomnieć, że ukochany mąż noblistki zginął pod kołami wozu, gdy przechodził przez ulicę. Albo że była ona zadeklarowaną ateistką. Na poziomie tekstu nie brakuje za to nieistotnych lub jedynie sygnalizujących jakieś zdarzenie informacji. Autor koncepcji najwyraźniej założył, że doskonale znamy biografię Marii Skłodowskiej albo nakłoni nas w ten sposób po sięgnięcie do dodatkowych źródeł.
Dla przykładu: pod jednym ze zdjęć portretowych uczonej (z 1913 roku) możemy przeczytać cytat z listu do Heinricha Zanggera, 7 listopada 1911 roku, w związku z pogłoskami o romansie Marii Skłodowskiej-Curie z żonatym francuskim fizykiem Paulem Langevinem. W owym liście ktoś pisze, że Madame Curie jest bardzo inteligentna, lecz pomimo swej uczuciowej natury nie jest na tyle atrakcyjna, aby mogła komukolwiek zagrażać. I tyle, resztę musimy wymyślić sobie sami. Ani słowa o związanym z tym skandalem opisywanym w prasie brukowej, która insynuowała Skłodowskiej działanie na szkodę Francji i żydowskie pochodzenie, ani słowa o atakach jej oponentów naukowych. Nic poza wspomnianym „otwartym polem do interpretacji". Tę enigmatyczną kartę uzupełnia kolejna strona, zawierająca identyczne zdjęcie noblistki, ale trochę większe (sic!). Tekst opisowy w Fotobiografii jest wyjątkowo pozbawiony treści i tak na dobrą sprawę mogłoby go nie być. A szkoda, bo zdięcia wyrwane z kontekstu tracą wiele ze swej głębi.
Przejdźmy jednak do samych fotografii. Poza nielicznymi wyjątkami, Maria Skłodowska-Curie wpatruje się w obiektyw z dokładnie tą samą, mimo mijających lat, pozbawioną emocji, miną. Nieważne, czy pozuje z dzieckiem, mężem, Einsteinem czy rowerem, zawsze sprawia wrażenie, że chciałaby być gdzie indziej (prawdopodobnie, jako pracoholiczka, w swoim laboratorium). Urody ani uroku nie dodają jej szare, skrywające kształty ubrania, w których najczęściej możemy ją oglądać, bez względu na rangę uroczystości. Niejednokrotnie przyłapywałem się na tym, że szukam w zaprezentowanych zdjęciach czegoś, co potwierdzi wspomnianą uczuciową naturę uczonej. Lekki półuśmiech (sic!) widać jedynie na paru fotografiach i to one są, moim zdaniem, najbardziej godne uwagi. (Szkoda, że do zbioru nie zostały włączone reprodukcje monet, znaczków czy banknotów z wizerunkiem Skłodowskiej. Nota bene właśnie na dniach NBP wydał nowy banknot 20 zł, który kolekcjonerom sprzedawano po 43 zł).
Ponieważ, jak już wspomniałem, w młodości Skłodowskiej fotografia nie należała do najtańszych, zdjęć z pierwszego okresu jej życia jest stosunkowo niewiele, a i te są w większości pozowane i rozpikselizowane (co jest raczej współczesnym dodatkiem). Kolejne lata wypełnia fotografia portretowa i rodzinna, zdjęcia z konwentów naukowych, skany listów i notatek. Listy są nieczytelne, fragmentaryczne i oczywiście w większości nieprzepisane, co może, ale naprawdę nie musi, dostarczyć nam dodatkowej rozrywki przy ich odcyfrowywaniu.
Na szczególną uwagę zasługuje zastosowana przez Sadowskiego kompozycja. Niewielką, jeśli chodzi o zróżnicowanie, ilość materiału uzupełniono dodatkami, które w zamyśle miały przybliżyć czytelnikowi otoczenie uczonej. I tak zobaczymy ulicę, przy której się narodziła, kamienicę, gdzie uczęszczała do szkoły, dom jej babci i dziadka i inne interesujące miejsca. Zdjęcia kontekstowe pochodzą nie tylko z przełomu wieków, lecz również z czasów współczesnych. Możemy na przykład obejrzeć dwustronicową fotografię ogrodu w Sceaux (miasto rodzinne męża uczonej gdzie wzięli ślub), podobnej wielkości zdjęcie Tatr i tak dalej. W przypadku ujęć grupowych bardzo często oryginalne zdjęcie zostało na kolejnej stronie uzupełnione dodatkowym, całostronicowym kadrem, w którym widzimy samą Marię. Choć czasami jest to jedynie powiększenie innego zdjęcia portretowego. W ten sposób, licząc kalendarium zamieszczone na końcu albumu, niektóre fotografie zostały użyte nawet trzykrotnie. Te najbardziej znane bez trudu znajdziemy w Internecie (ponieważ upłynęło 70 lat od publikacji znalazły się w domenie publicznej). Osobiście bawi mnie też, choć to już nieistotny szczegół, oddzielne tłumaczenie na język francuski, niemiecki i angielski, zorientowane po numerach stron, których nie włączono w projekt graficzny.
Ale mimo tych wszystkich mankamentów Fotobiografia jest faktycznie interesująca. Dla każdego, kto lubi oglądać stare zdjęcia. Sporo szczegółów przykuwa oko, jak na przykład pierwsze laboratorium, z którego Maria z mężem musiała się wynieść, ponieważ po paru latach pracy było zbyt napromieniowane (nie, tej informacji nie znajdziecie w Fotobiografii), osobiście zainteresowało mnie też stare zdjęcie warszawskiej starówki (niepodpisane i umieszczone jak gdyby mimochodem). Jednak oglądając album, wcale nie miałem wrażenia, że wchodzę w prywatne życie Marii Curie-Skłodowskiej, obserwując ją jako żonę, matkę i uczennicę. Raczej bezskutecznie starałem się wypatrzeć symptomy jej geniuszu, a zamiast tego widziałem depresję i wyobcowanie.
Fotobiografia nie wygląda tak, jak powinien wyglądać album poświęcony dwukrotnej noblistce. Pokazuje osobę wyalienowaną, skupioną przede wszystkim na pracy. Na jednym z ostatnich zdjęć, w 1929 roku, uczona odbiera tytuł honoris causa na amerykańskim uniwersytecie. Jest niemalże niewidoczna. Ta sama postawa, ten sam wyraz twarzy. A nad wejściem do gmachu uczelni, zaraz nad głowami przemawiających, widnieje płaskorzeźba przedstawiająca ją w młodości, trzymającą niewielką retortę. Ta sama postawa, ten sam wyraz twarzy.
Maria Skłodowska-Curie. Fotobiografia
Koncepcja i opracowanie graficzne: Maciej Sadowski
Wybór tekstów: Małgorzata Sobieszczak-Marciniak
Liczba stron: 180
Wydawnictwo Studio Emka, 2011