Spokojne masakry

Aleksandra Lubińska
Aleksandra Lubińska
Kategoria książka · 12 października 2011

Polecam. To świetna książka, wszystkiego się Wam po niej odechce.

Na początek, jak zwykle, myśl bardziej ogólna: trudno jest pisać o ludobójstwie tak, by oddać jego ponurą moc, nie wpadając przy tym w świętoszkowate oburzenie i nie roniąc łez nad niesprawiedliwością świata i brakiem powszechnego pokoju. Z drugiej strony... Och, to przecież Afryka! - zdarzyło mi się kiedyś usłyszeć przy okazji rozmowy na temat któregoś z licznych konfliktów. Och, to przecież bzdura! Problem nie polega na tym, że którykolwiek z kontynentów ma jakieś wyjątkowe uwarunkowania i naturalną podatność na przyjmowanie dewiantów. W najczarniejszą z czarnych otchłani wpada się dopiero przy okazji uświadomienia sobie dwóch rzeczy: tego, że obecna, nędzna sytuacja większości krajów afrykańskich jest w prostej linii efektem lat kolonizacji i chaotycznej dekolonizacji, że poza etapem kolonizacyjnym właściwie nic nas nie różni i tego, że za kolonizację odpowiadamy my, Europejczycy. No to hops.

 

6. kwietnia 1994 roku samolot z głową rwandyjskiego państwa, Juvenilem Habyarimaną spadł na ziemię. Następnego dnia rano ekstremiści z założonej przez prezydenta policji interahamwe zajęli stolicę, Kigali, a tysiące Hutu rozpoczęło masakrowanie swoich pobratymców Tutsi przez dwa i pół miesiąca, aż do chwili, w której rebelianci Tutsi, inkotanyi, wkroczyli do Rwandy, by pomścić zabitych. Zaowocowało to masowym eksodusem Hutu do DRK, z którego niedługo później część z nich wróciła. Jakby się nad tym zastanowić, to zaczynam prawie tak samo, jak Hatzfeld – od suchych faktów. Data, kto, kogo, w jaki sposób i jakie były tego konsekwencje. I nie bardzo wiem, jak inaczej mogłoby wyglądać otwarcie tekstu recenzującego książkę, opisującą ludobójstwo z 1994 roku. Jean Hatzfeld w Rwandzie pojawił się trzy lata po masakrze, w 1997, a jego pobyt trwał (z przerwami) na tyle długo, by zaowocować trzema reportażami na jej temat. Sezon maczet (premiera polska – luty 2012), Nagość życia (wydana we Francji w roku 2000) i Strategia antylop – tak brzmią ich tytuły. Sezon to relacje zabójców, Nagość skupia się na tym, co do powiedzenia mają ocaleni, a Strategia – opisuje, jak wygląda współżycie ofiar i morderców, powracających do swoich domów po pobycie w więzieniu i licznych procesach. Polski wydawca, Czarne, rozpoczął przenoszenie Hatzfelda na nasz grunt od końca i trudno się dziwić takiemu podejściu, wziąwszy pod uwagę, że zagadnienia współżycia z niedawnymi wrogami na jednym terenie, walki z żądzą zemsty, rozliczania winnych i szukania sprawiedliwości są części Polaków nieobce, a problemy rwandyjczyków dziesięć lat po ludobójstwie, chociaż skala zbrodni jest nieporównywalna, wyglądają w pewnym sensie podobnie do naszych. Domyślam się, że to wszystko jest raczej zbiegiem okoliczności, niż przemyślanym działaniem; tak, czy siak – lektura Strategii daje mieszkańcowi kraju po transformacji do myślenia. Ale o niej innym razem.

 

Nagość życia to reportaż znakomity, a Hatzfeld to doskonały reporter. Jego metoda pisania znacznie odbiega od tego, co można znaleźć u Kapuścińskiego, czy opisywanego kiedyś przeze mnie Jagielskiego; nie wyobrażam sobie zresztą, aby relacje rwandyjskie mogły zamienić się w literacko wysmakowaną baśń o egzotyce, lub by Hatzfeld mógł skleić kilku swoich rozmówców w jedną postać (co zdarzyło się autorowi Nocnych wędrowców). To nie jest ten typ reportażu. Siła oddziaływania Nagości zamyka się w rzeczywistości jako takiej, w zredukowaniu słów i ingerencji autora do minimum, poniżej którego zejść można już tylko kosztem sensu. Świadomość, że nie jest to fikcja literacka, ani nawet reportaż z elementami fikcji, przytłacza.

 

Nie wiem, czy któryś z moich czytelników ma podobne doświadczenia, ale bardzo często zdarzało mi się słyszeć pytanie: po co ty to czytasz? Dlaczego, zamiast sięgnąć po coś przyjemnego, poprawiającego nastrój, zamęczasz się relacjami ze zbrodni, a potem rozdzierasz ten zatęchły, grecko-rzymski kawałek prześcieradła? Ano właśnie.

Projekty eksterminacji mają w sobie coś groteskowo magnetycznego. Ich rozmach i charakter, przekraczają ludzkie pojęcie. Nie chodzi oczywiście o to, by fakt masowego morderstwa automatycznie podstawiał ludzi fascynujących w miejsce złych głupców o wykrzywionej inteligencji. Daleko bardziej zastanawiające i pociągające jest poszukiwanie odpowiedzi na stawiane przez eksterminację pytanie: dlaczego pewnego dnia tysiące ludzi biorą broń do ręki i rzucają się na własnych przyjaciół, sąsiadów, a niekiedy żony oraz dzieci, z którymi jeszcze poprzedniego dnia dzielili swoje troski. Dlaczego, zamiast zadawać szybką śmierć, zabójcy obcinają kończyny, rozcinają brzuchy ciężarnych kobiet, wyciągając z nich płody i pozostawiając swoje ofiary na pastwę kilkunastogodzinnej agonii. Niemożliwość odnalezienia odpowiedzi – a podobne pytania stawiają i czytelnicy, i rozmówcy reportera - powoduje, że do relacji ze zbrodni wraca się raz po raz, zarówno do tych dobrze znanych, jak i do tych, które poznaje się po raz pierwszy, za każdym razem mając nadzieję na zauważenie jakiegoś szczegółu, który został przez nieuwagę pominięty, a który umożliwiłby racjonalne wytłumaczenie bestialstwa. To jest moja odpowiedź, jeżeli ktoś wpadł na jakąś lepszą – czekam z niecierpliwością.

 

Nie jest łatwo pisać o ludobójstwie, nie zadając wielu bardzo banalnych pytań, zachowując prosty sposób patrzenia i wyrażania myśli – czyli taki, jaki koniecznie należy zachować, by nie popaść ani w pensjonarstwo, ani w wyrachowaną retorykę, ani w syntetyczny, siekający składnię na milion kawałków i kropek, szok. Hatzfeldowi się to udaje. Polecam. To świetna książka, wszystkiego się Wam po niej odechce.

 

Aleksandra Lubińska

 

 

Jean Hatzfeld, Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011.

Stron: 200.