Pochwała poezji polskiej w warunkach zagrożenia

Marcin Sierszyński
Marcin Sierszyński
Kategoria książka · 1 października 2011

Nawet wyjątkowo sceptyczna i nieżyczliwa lektura nie może pominąć niezbywalnych dowodów na ciągły rozwój tej poezji (przynajmniej do tego momentu).

W swoim poprzednim tomie wierszy, Piosence o zależnościach i uzależnieniach, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki stwierdza, że „istotą poezji jest nie tyle zasadność / co bezzasadność napomknień i powtórzeń”, co jest dalekim echem programu poetyckiego, którą to programowość ciężko na podstawie cytowanych wersów narzucić autorowi, ale także poduszką powietrzną, chroniącą istotę twórczą literata i stawiającą czytelników w niezręcznej, bo gwałtownej, sytuacji podważenia całej dotychczasowo wypracowanej wiedzy o poecie i jego dorobku. „Niepowtarzalność jest więc doświadczeniem jednostkowości, a idiomatyczność, która tę jednostkowość chroni - jest zarazem dla niej zagrożeniem. To właśnie z tego, z przeczucia i rozpoznania, że Dycki dobiega kresu swych możliwości, wynika - komunikacyjny, lecz czy estetyczny - kłopot z jego twórczością.” – zauważył na łamach „Przystanku Literackiego” Piotr Śliwiński. Dlatego też sądzi, że „pytanie o nowego Dyckiego zawsze będzie pytaniem zasadnym”. Tylko czy istotą Dyckiego jest nie tyle zasadność, co bezzasadność takich pytań?


Dobrze jest podejść krytycznie do ulubionego pisarza, gdyż dopiero podczas surowej oceny możemy stać się pewni wartości podsuwanych nam przezeń dzieł. Pytanie o nowego Dyckiego staje się pytaniem o to, czy wciąż wierzymy w taką poetykę, w konkretny ton wierszy, w historię opowiadaną nam przez poetę. Jak powszechnie wiadomo, autor Nenii wciąż „pisze jeden wiersz”, a mimo to za każdym razem jesteśmy wprowadzani w coraz to nowe wątki, małe glosy do głównego nurtu. Przy okazji – powrót do znanych motywów raczej ujmuje tę poezję, niż jej odejmuje. To trochę jakby ponowne pojawienie się w czwartym sezonie ulubionej serialowej postaci z pierwszego sezonu, że tak obrazowo to przedstawię. Nie można również zapomnieć, że zgodnie z powiedzeniem, Polacy najbardziej lubią te piosenki, które już znają. I skoro już odwołuję się w tym momencie do uczuć, to trzeba też nadmienić z jaką lubością odwołujemy się do mitologii poety, która u Dyckiego jest coraz bardziej wyraźna (osobność, choroba matki, niejednoznaczna tożsamość, życie na pograniczu dwóch kultur). Te rzeczy stoją murem za autorem, ciężko byłoby im zaprzeczyć, chociaż zdaję sobie sprawę z możliwości przewartościowania wszystkich wartości. Na dzień dzisiejszy jednak emocje, jakie wywołuje wśród swoich odbiorców, są jednymi z niezaprzeczalnych we współczesnej poezji polskiej w warunkach zagrożenia. 

 

Gdyby jednak przyjąć, że Imię i znamię nie ma już nic więcej do zaoferowania własnym czytelnikom, a Tkaczyszyn-Dycki zasypia gruszki w popiele – musiałbym zgodnie ze swoim sumieniem uderzyć pięścią w stół i powiedzieć stanowcze: nie! Nawet wyjątkowo sceptyczna i nieżyczliwa lektura nie może pominąć niezbywalnych dowodów na ciągły rozwój tej poezji (przynajmniej do tego momentu). Jest to fakt ogólnie znany, że dopiero od niedawna pojawiły się u autora Kamienia pełnego pokarmu wątki metapoetyckie, pytania o istotność, zasadność i możliwości wierszy na tle współczesnego krajobrazu. Pamiętne porównanie poezji do nekrologów z Piosenki o zależnościach i uzależnieniach, a także stwierdzenie, że nikt się na nią nie rzuca. Z najnowszego tomu na pewno w kanon rewelacyjnych zbitek słownych o podobnej tematyce wejdzie tytuł jednego z wierszy, czyli „Pochwała poezji polskiej w warunkach zagrożenia”:

 

w oderwaniu od wódki i w oderwaniu

od rodzinnej wioski w której wszystko

mogło zniewolić poczynając

od strzechy i wszystko zmierzić

 

otóż w oderwaniu od ojczystych łąk

i pól nie byliśmy znowu tacy piękni

i chętni choć każdy z nas nie załamując

rąk musiał się puścić w Ogrodzie

 

Szwajcarskim w którym wszystko (nawet

wspomnienie strzech) mogło nas zaboleć

lecz poezji polskiej dawnej i współczesnej

nie da się przelecieć w jedną noc ole!

 

W ogóle nie sposób odmówić Dyckiemu umiejętności w komponowaniu niezapomnianych fraz. W wielu książkach o literaturze stoi (przepraszam za rusycyzm), że oryginalnym poetą on jest. A to cecha wielkich poetów.

 

Jednym z pierwszych wierszy, jakie mieliśmy okazję czytać u Dyckiego, jest „[moja matka kościół innowierczy]”, w którym padają słowa:

 

moja matka kościół bluźnierczy

bluźniercą nie jest kto imienia Pana nie znajduje

lecz który się chełpi że posiadł

imię nowe i że się zowie nowo narodzony

 

Powrót do tego motywu w tytule najnowszego dzieła jest jak najbardziej bezzasadny. Wręcz pięknie bezzasadny, tak samo jak zwrócenie mojej uwagi na ten wiersz. Dobrze jednak zdaję sobie sprawę z energii tytułów, ich mocy interpretacyjnej i siły łączenia tomów w spójną całość. Imię jest nam nadawane najczęściej bez naszej zgody, podobnie jak znamię; różni je to jedynie, że imiona możemy zmieniać w ciągu swojego życia, znamię pozostaje na całe życie. Wystarczy przypomnieć sobie pierwsze znane nam sławne znamię, jakie otrzymał Kain od Boga po zabiciu swojego brata. Było jednocześnie napiętnowaniem, jak i groźbą dla innych, albowiem każdy, kto wywrze zemstę na Kainie, zostanie siedmiokrotnie bardziej pomszczony.

 

Imiona u Dyckiego pojawiają się nieustannie. Chociażby Leszek, z którym chodził na cmentarz, czy „Jasiejo, Jasiusio i Jasieczko”. Jednakże imieniem jest również nazwisko, jako prawowity równoważnik. A tych jest znacznie więcej, przewijają się w kolejnych tomach kolejni Ilniccy i Dyccy z tamtych lat, a w Imieniu i znamieniu chociażby pani Nepelska, która „pogroziła mi palcem za język chachłacki” czy „wzmianki o rodzinie Partolińskich”. Długo przed tym tomem można było się zastanawiać (i dawać przekonujące responsy) nad pytaniami: skąd przyszli, dokąd zmierzają, jaki mają cel te nazwiska? Tym razem autor daje nam jasną odpowiedź, niejako zamykającą dyskusje:

 

    XLIV. Modlitwa za zmarłych

 

do Chotynieckich i Kulczyckich

postaram się wrócić odkąd nie ulega

wątpliwości że Chotynieccy

pochodzili z Chotyńca koło Lubaczowa

 

dziś jednak nie umiem wielu rzeczy

uściślić (od tego mamy poezję

ażeby nie rozpadły się w proch dawne

imiona których już nikt oprócz mnie

 

nie wprowadzi do porannej i wieczornej

modlitwy) więc poprzestańmy

na powyższym wyszczególnieniu i przejdźmy

do Dzięgielewskich lub Oziębłowskich

 

poezja bowiem domaga się (niczym modlitwa

za zmarłych) wciąż nowych imion

 

Trudno jest po takich wierszach przejść do porządku dziennego.

 

Tym, którzy swoją przygodę z autorem Przewodnika dla bezdomnych niezależnie od miejsca zamieszkania zaczęli dawniej, na pewno nie muszę przypominać o wszystkich lejtmotywach treściowych i rytmicznych, jakie pojawiają się w każdym jego dziele. Tym, którzy dopiero ją zaczynają, muszę uprzedzić: nie pojmiesz w pełni tej idei, czytając na wyrywki, ole! Nad Imieniem i znamieniem można bardzo długo się rozwodzić i wierzę, że każdy kolejny interpretator czy czytelnik zauważy coś innego istotnego i nieistotnego. Ilość motywów pozwala na naprawdę długą lekturę tomu, która za każdym razem, wraz z postępującym wiekiem, doświadczeniem i obyciem, będzie się rozwijać podobnie do poetyki Tkaczyszyna-Dyckiego. Tak, dogmatycznie uznaję, że się rozwija, a to właśnie z tego powodu, że ewoluuję także ja – jako czytelnik i jako człowiek prywatnie, dlatego, że noszę imię i go nie zmieniam, i że noszę znamiona, których się wyzbyć nie da. Każdy z nas nosi imię, które staje się znamieniem.

 

Marcin Sierszyński

 

 

 

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Imię i znamię

Biuro Literackie, Wrocław 2011

okładka miękka, stron 60