albo o tym, jak niesprawiedliwie los talenty rozdzielił
Jest wśród polskich literatów jegomość szczególnie utalentowany. Bo nie dość,
że pisuje zacne wiersze i uczone eseje, to jeszcze tłumaczy – i to jak tłumaczy!
Jak szalony!
Słynie, między innymi, z tego, że na nowo przetłumaczył Szekspira i to w tempie raczej zawrotnym. Ponoć w środowisku literackim krążył nawet taki dowcip: przychodzi gość do pana Stasia, a tu jego latorośl mówi, że tatuś zajęty, bo tłumaczy Szekspira. Na co gość odpowiada: „A, to ja zaczekam”.
No, ale właściwie nie ma się czemu dziwić, skoro wieść niesie, iż małego Stasia czytać uczyła równie utalentowana siostra, Małgosia – ta sama, która nieco później w przerwach między lekturą kolejnych książek brata a wychowywaniem czwórki dzieci machnęła całą Jeżycjadę.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ów szczególnie utalentowany jegomość zrobił coś, za co powinni paść mu do nóżek wszyscy ci, którzy parają się przekładem literackim, jak również wszyscy ci, którzy parać się przekładem literackim by chcieli. Usiadł, mianowicie, i napisał książkę o tym, jak tłumaczy! Tak po prostu, szczerze i bezinteresownie podzielił się tajnikami warsztatu; zarejestrował przebieg pracy i zdradził po jakich ścieżkach przechadza się jego szlachetny umysł! Żeby było śmieszniej, w poprzedzającym ów zbiór szkiców „Małym, lecz maksymalistycznym manifeście translatologicznym” ośmielił się napisać, że się przechwala, no sami zobaczcie:
„Porzućcie wszelką nadzieję, ci, którzy to czytacie: od początku do końca będą
to uwagi pełne obrzydliwej pychy, nieznośnego zarozumialstwa i dogmatycznej pewności własnych racji. (…) Tłumaczowi, nie wiedzieć czemu, wydaje się rzeczą całkiem na miejscu, że dokonał czternastego już w historii przekładu na język polski np. sonetu Szekspira: tak jakby samo podjęcie się tej pracy nie było zadufanym wkroczeniem – bez zaproszenia – w grono trzynastu tłumaczy poprzednich. I to wkroczeniem z nietaktownym i nieprzyjemnym wyrazem wyższości na twarzy: choćby nie krytykował pracy poprzedników wprost, tłumacz ogłasza przecież swój nowy przekład tylko wtedy, gdy pierś mu nadyma zarozumiała pewność, że jego własny wytwór jest lepszy”.
Ja nie wiem, Barańczak, jaki ty masz wyraz twarzy, jak wkraczasz i co ci się nadyma, ale wiem jedno: dla mnie twój wytwór jest zawsze lepszy i nic na to nie poradzę.
W ogóle, to uważam, że to dość niesprawiedliwe ze strony losu jest, żeby jednego człowieka obdarzać potencjałem, który spokojnie wystarczyłby na połowę narodu, no ale skoro już tak wyszło, to nie dziwię się specjalnie, że potencjał ów obdarowany wykorzystuje z taką dezynwolturą.
Ocalone w tłumaczeniu to książka, którą nabyłam już dość dawno temu, a piszę o niej dopiero teraz tylko dlatego, że zwykle, kiedy zahaczam wzrokiem o jej grzbiet między innymi pozycjami na półce, to natychmiast pragnę się zabić. Ten facet skacze między językami, nurtami i stylami zupełnie, jakby to były grządki z marchewką; gada z Brodskim o wierszach tak, jak inni ludzie gadają o pogodzie; wykłóca się z innymi tłumaczami o archaizację w poezji Johna Donne’a i co gorsza twierdzi, że można przetłumaczyć Leśmiana. On wie tyle, że ja naprawdę nie rozumiem, jak to wszystko się mieści w takiej standardowych rozmiarów głowie; w dodatku nic sobie nie robi z cudzych kompleksów i pisze, pisze, pisze…. Zapełnia drobnym druczkiem blisko pięćset stron, a robi to z takim kunsztem i polotem, że i tak będziecie krzyczeć: „Więcej! Więcej!”. Przy okazji zadaje kłam dość powszechnemu przekonaniu, że rozprawy teoretycznoliterackie muszą być ciężkostrawne: udowadnia, że można pisać o dominantach semantycznych, rymach żeńskich i idiomach z pasją i cudownym poczuciem humoru.
Mnie osobiście najbardziej ubawił esej dotyczący polskich przekładów poezji amerykańskiej o ujmującym tytule „Wiatr porywisty na wysokości pupy” albo: Jak zarżnąć tępym nożem poezję amerykańską (poradnik praktyczny w sześciu punktach) – ironiczne wytknięcie translatorskich niekompetencji marnych tłumaczy, ubarwione znakomitymi przykładami. Bo proszę sobie zobaczyć, jak ten esej się zaczyna:
„1. Jeśli nie rozumiesz angielskiego słowa, strzeż się typowego dla wielu tłumaczy a fatalnego błędu, jakim jest zajrzenie do słownika angielsko-polskiego.
Słownik taki, jeśli go posiadasz, wyrzuć i w odpowiednie miejsce przekładu wpisz pierwsze słowo polskie, jakie ci przyjdzie do głowy. W ten sposób niczym nie skrępujesz lotów swojej twórczej wyobraźni. Jakże ciekawe efekty znaczeniowe osiągnie twój przekład, jeśli, dajmy na to, w wierszu Roberta Lowella Do Delmore’a Schwartza wyraz refrigerator przetłumaczysz jako grzejnik, mimo iż dla tłumacza mniej twórczego (albo obarczonego zbędną znajomością elementarnej angielszczyzny) słowo to oznacza, całkiem odwrotnie, lodówkę!”.
Książka pełna jest tego właśnie rodzaju perełek, ale pozwolicie, że przytaczać ich więcej nie będę, bo mogłoby się skończyć na tym, że przepisałabym te całe 500 stron, a tego wydawcy by pewnie nie chcieli. Wydawcy by pewnie chcieli, żebyście książkę nabyli i czytali, czytali, czytali… (mnie zdarza się również tulić ją do piersi).
Zapewniam, że warto. Dla tłumaczy in spe lektura obowiązkowa, dla fanów Mistrza również, dla pozostałej części czytelniczej publiczności natomiast – niezbity dowód na to, że jak się jest Barańczakiem, to się po prostu pisze nieprzyzwoicie dobrym stylem.
Ocalone w tłumaczeniu, Stanisław Barańczak
Wydawnictwo a5
Kraków 2004
Stron 520, okładka twarda.