Sylwia Chutnik trafnie relacjonuje rzeczywistość, w której roi się od fobii, nietolerancji i stereotypów. Autorka bierze na warsztat przede wszystkim te związane z kulturową rolą płci.
Po Kieszonkowy atlas kobiet Sylwii Chutnik sięgnęłam
z potrzeby przeczytania czegoś przyjemnego i niewymagającego zbytniego wysiłku intelektualnego. Spodziewałam się typowo babskiego czytadła, które można przeczytać z doskoku w tramwaju. Okazało się jednak, że tkwiłam w wielkim błędzie, bo Chutnik ma do zaoferowania coś więcej niż tandentne love story o perypetiach młodych, zdolnych, pięknych i bogatych. To zdecydowany plus na konto młodej pisarki, która już w debiucie pozwoliła sobie na odważny literacki eksperyment.
KAS składa się z czterech nowel, których akcja rozgrywa się w jednej z kamienic na warszawskiej Ochocie przy ulicy Opaczewskiej. Ważnym punktem opowieści jest bazar, w którym kwitnie życie handlarek, kloszardek i alkoholiczek. To swoiste miasto w mieście stanowi bezpieczną przystań dla kobiet, które nie pasują do wielkiego świata i tkwią w swoich budach nie zważając na zmiany wywoływane upływającym czasem. Przez pryzmat tego warszawskiego bazaru autorka pokazuje kawałek naszego rodzimego krajobrazu, ale aż strach pomyśleć, że to Polska właśnie. Bo obraz, który wyłania się z opowieści Sylwii Chutnik zupełnie nie pasuje do wyobrażeń o współczesnym świecie, a już na pewno nie pasuje do wyobrażeń o współczesnej, silnej kobiecie sukcesu. Pierwowzorów bohaterek KASu należałoby szukać raczej w programach Elżbiety Jaworowicz albo Zbigniewa Cebuli niżeli w artykułach z Gali czy Vivy. Trudno nazwać uczucia, które wzbudzają owe bohaterki. W pierwszym odruchu pojawia się nawet żal i współczucie, które za chwilę przemienia się we wściekłość, no bo jak tak można marnować sobie życie i jak tak można dawać sobą poniewierać, rządzić i manipulować. Na koniec przychodzi oczywiście wielka ulga, bo przecież mnie to nie dotyczy i nic mi do tego. A jednak nie do końca…
Sylwia Chutnik trafnie relacjonuje rzeczywistość, w której roi się od fobii, nietolerancji i stereotypów. Autorka bierze na warsztat przede wszystkim te związane z kulturową rolą płci. W nowelach Chutnik problem określenia seksualnej i kulturowej tożsamości występuje pod różnymi postaciami. Czytelnik poznaje Czarną Mańkę, która tak długo poszukuje odpowiedzi na pytanie kim jest aż w końcu wpada w obłęd. Paniopan Marian z kolei bardzo dobrze wie kim jest, ale wie też, że lepiej się z tym nie obnosić, bo przecież nie ma nic gorszego niż społeczny ostracyzm, a w damskie ciuszki można się ubrać w domu gdy nikt nie widzi. I tak ściany kamienicy przy Opaczewskiej stają się jedynym świadkiem metamorfoz pana w panią i na odwrót. Mury są także biernym obserwatorem zmagań pani Marii, łączniczki z Powstania Warszawskiego z własną przeszłością i niedołężnością. Przy okazji historii tej bohaterki autorka w mistrzowski sposób prezentuje słabą kondycję polskiego systemu opieki zdrowotnej. Sylwia Chutnik ociera się także o problem samotności wśród ludzi starszych, którzy traktowani przez społeczeństwo jak powietrze z niecierpliwością czekają na śmierć. Historia pani Marii zdaje się być najbardziej prawdopodobną historią i przez to wywołuje największy smutek. Nie można tego jednak powiedzieć o ostatnim opowiadaniu, którego bohaterką jest jedenastoletnia Marysia. Dziewczynka jest buntowniczką, kradnie sąsiadom przetwory z piwnicy i zapycha starymi szmatami rury wydechowe samochodów. W ten sposób wyraża swój sprzeciw wobec kobiecej tożsamości i związanej z nią społecznej roli żony, matki, kucharki… Dla mnie postać ta jest tak przerysowana i nieprawdopodobna, że aż śmieszna i irytująca. Miałam spory problem, żeby dobrnąć do końca tej pseudo apokaliptycznej historii.
Ta uwaga dotyczy zresztą wszystkich opowiadań, które zaczynają się intrygująco, ale w pewnym momencie „siadają”, a odbieganie od głównego wątku powoduje, że historie stają się niepotrzebnie wydłużane. Chutnik utrzymuje swoje nowele w stylistyce miejskiej ballady. Zabieg to tyleż interesujący co irytujący. Zbyt wiele jest w tej książce fragmentów językowo słabych, niepasujących, po prostu niepotrzebnych. Jest też kilka momentów naprawdę dobrych, ale dystans pomiędzy nimi i tymi słabszymi jest na tyle duży, że po prostu kole w oczy. Pomieszanie stylów językowych i stosowanie różnych środków stylistycznych jest oczywiście zabiegiem bardzo atrakcyjnym dla czytelnika, ale ma sens tylko wtedy, gdy przejścia są na tyle płynne, że przez czytelnika praktycznie niezauważalne albo przynajmniej nieutrudniające lektury. U Chutnik ta kwestia wymaga jeszcze dopracowania. Problemem jest także określenie przynależności gatunkowej Kieszonkowego atlasu kobiet. Wydawać by się mogło, że autorka pretenduje do roli publicystki, ale na pewno nie jest to „czysta” publicystyka, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Chutnik wprowadza do swoich opowiadań elementy fikcji, magii i miejskiego folkloru przez co opowiadania stają się barwne, żywe, pełnokrwiste. Nie wiem, co z tego będzie i jak rozwinie się twórczość tej autorki, ale pomimo wspomnianych wyżej niedociągnięć debiut można uznać za udany.
©Anna Balcerowska
Sylwia Chutnik, Kieszonkowy atlas kobiet
Liczba stron: 232
Wydawnictwo: Korporacja Ha!art