Kaja Malanowska ciągle w drodze

Marcin Sierszyński
Marcin Sierszyński
Kategoria książka · 10 lipca 2011

Kaja Malanowska wciąż jest na drodze poszukiwań. Sądzę, że kolejne książki będą już znacznie lepsze warsztatowo, a co za tym idzie – bardziej interesujące. Autorka ma wiele do powiedzenia i mam nadzieję, że będzie to udowadniać przy kolejnych publikacjach.

O czym myśli dziewczyna, gdy wyjeżdżać zaczyna? To znaczy: gdy decyduje się na emigrację. I to nie byle jaką, bo naukową. Bohaterka Kai Malanowskiej myśli o powrocie do Polski ze Stanów, bowiem jak mogłaby zostać w kraju, „w którym zamiast oczekiwanego współczucia otrzymywałam realne wsparcie?” Mimo to nie może zagrzać miejsca – w Polsce niewesoło, ale gdzie indziej też źle. Stambuł – gorąco, Bombaj – gorąco, Francja – zła ciotka, Stany Zjednoczone – obce. Ciężko takiej dogodzić. A najtrudniejsze w tym wszystkim wydają się imigracje wewnętrzne, z którymi kobieta musi radzić sobie sama, wspomagając się od czasu do czasu różnymi medykamentami.

 

Męczyłem się niemożebnie, czytając Imigracje. A zaczęło się tak pięknie. Pierwsza część książki to „Historie, które się wydarzyły”, a początkowe opowiadanie: „butterfly”, które wprowadza nas w otoczenie drag queens. Charyzmatyczna i wyjątkowa postać Maxa, czyli tytułowej Butterfly, występującego w klubie w przebraniu kobiety Azjaty, pobudza wyobraźnię i domaga się rozwinięcia. To jeden z niewielu opisów tego typu środowiska w polskiej literaturze w ogóle. Prócz bezdyskusyjnych walorów edukacyjnych (proszę o wybaczenie mi użycia tego słowa, ale konstrukcja opowiadania nie pozostawia wątpliwości) otrzymujemy wyraziste rysy psychologiczne głównej bohaterki, która towarzyszyć nam będzie na kolejnych kartach tomu. Nie należą one jednak do takich, które połączyłyby nas z nią subtelną nicią sympatii.

 

Ponad trzydzieści stron opowiadania trzyma poziom. Małe dzieło w zbiorze dzieł. Tak myślałem. Otóż Malanowska zaczęła od trzęsienia ziemi i – wydawałoby się – zgodnie ze starą zasadą powinna teraz owe napięcie podnosić aż do końca. Niestety! Następne strony, wraz z niemal całą drugą częścią, czyli „Historiami, które wydarzyć się mogły”, to nieustanne wałkowanie tego samego tematu – za granicą jest źle, ale i tak trochę lepiej niż w Polsce; kontakty z ojcem; branie antydepresantów; wytykanie ułomności innym bohaterom książki. Trzy opozycje: świat wewnętrzny przeciwko zewnętrznemu, zewnętrzny kontra zewnętrzny oraz wewnętrzny versus wewnętrzny. Stanowiłoby to całkiem ciekawą kanwę tekstów, gdyby nie niedociągnięcia artystyczne, skąpe i nieciekawe dialogi, nieprzekonujące rysy psychologiczne (prócz wyjątków, o których z przyjemnością wspomnę), nużące opisy nieprzekładające się na akcję, nadmierna dbałość o szczegół.

 

Wszystko to składa się na przydługą, nudną lekturę zbioru opowiadań. Lwia część Imigracji to wachlarz truizmów, nieoryginalnych spostrzeżeń i wielkiego gniewu na świat, ale także na siebie. Najgorsze, że odczuwa się wielką przypadkowość wydarzeń, jakie spotykają bohaterkę. Do takich samych wniosków mogłaby dojść podczas siedzenia w domu, a nie podróży, kontaktu z Innym. Przecież myśląc o sobie, że nie lubi swojego ciała, ani świata, dowiaduje się równie łatwo w Bombaju, co podczas odwiedzin swoich rodziców w jej domu.

 

Żeby jednak oddać sprawiedliwość, muszę nadmienić o znamienitych opowiadaniach, prawdziwych perełkach tej książki. Oprócz wspomnianego już „butterfly” pojawiły się także „wakacje z Marytą” i „post factum”. To pierwsze dzieje się we Francji i opowiada o ciotce bohaterki, która mieszka wraz ze swoim (kolejnym) mężem, Leonem, niedaleko Briançon. I jest to małżeństwo składające się z samych przeciwieństw. Przyglądamy się gorącemu uczuciu, jakim darzy Marytę Leon, która z kolei jest znudzona jego nadopiekuńczością i najwyraźniej wrodzoną dobrocią. Postaci są tak skonstruowane, że nie wiadomo właściwie, kto ponosi winę za powolne rozpadanie się tego małżeństwa. Z kolei „post factum” dzieje się w Stanach Zjednoczonych, gdzie Joanna wyprowadziła się z mężem, aby ten ukończył studia doktoranckie. Jedyny tekst, w którym spotkanie z Innym/Obcym naprawdę konstytuuje akcję i przeżycia (imigracje) wewnętrzne bohaterki.

 

Myślę, że „odchudzenie” książki o połowę zawartych w niej opowiadań dobrze zrobiłoby nie tylko samej publikacji, ale i czytelnikom, którzy dostaliby najbardziej wartościowe z wartościowych tekstów. Niestety, publikacja jest przeciętna. Bynajmniej nie odradzam sięgnięcia po Imigracje, bowiem teksty w nich zawarte cechuje zajmująca wrażliwość, a wspomniane wyżej opowiadania mogą przekonać co bardziej sceptycznych. Mimo to widać, że zrzucając z siebie karb debiutantki, Kaja Malanowska wciąż jest na drodze poszukiwań. Sądzę, że kolejne książki będą już znacznie lepsze warsztatowo, a co za tym idzie – bardziej interesujące. Autorka ma wiele do powiedzenia i mam nadzieję, że będzie to udowadniać przy kolejnych publikacjach.

 

 

© Marcin Sierszyński

 

 

 

Kaja Malanowska, Imigracje

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011

okładka miękka, stron 240