Recenzja powieści niemieckiej autorki wydanej przez Wydawnictwo Telbit.
Każdy z nas jest w stanie wskazać jakiś element, formę, gatunek sztuki, którego nie lubi. W moim wypadku są to filmy familijne, filmy, których głównymi bohaterami są superzwierzęta (np. szympansy grające w hokeja lub psy obdarzone nadnaturalnymi mocami), seria Zmierzch, książki Paulo Coelho oraz opowieści Europejek zachwyconych Czarnym Lądem, a ostatecznie wychodzących za mąż za tubylców. Zresztą na tym lista się nie kończy, ale nie o tym ma być.
Niebo nad Maralal bezapelacyjnie należy do ostatniej wymienionej przeze mnie pozycji na liście. Jest to historia Niemki, która po śmierci swojego pierwszego męża spakowała siebie i dwóch synów, po czym wyruszyła na wyprawę do Kenii, gdzie już została. Powód było oczywisty – spotkała tam wojownika Samburu, którego poślubiła. W ten oto sposób autorka dołączyła do lokalnej społeczności i zdecydowała się dzielić czas między Kenię i Niemcy.
Przyznam szczerze – podchodziłem do tej książki jak saper do nieoznaczonego pola minowego. Nie chciałem jej czytać, odpychała mnie, a tekst na okładce niespecjalnie zachęcał do lektury. Pewnie to wina moich wysokich wymagań wobec literatury i ogólnej niechęci do tego typu twórczości, ale w końcu znalazłem w sobie siły by zmierzyć się z Niebem nad Maralal.
Bałem się przede wszystkim, że obraz Afryki w powieści będzie strasznie stereotypowy. Obawiałem się, że autorka skoncentruje się na opisach przyrody, która owszem jest przedstawiona jako dziewicza, nieskażona, przepiękna i zagrożona zniszczeniem, ale Afryka jest nie tylko festiwalem wszelkich roślin i zwierząt, lecz także miejscem, gdzie żyją ludzie. Tu zrodziła się w moim umyśle kolejna obawa – myślałem, że Afrykańczycy zostaną przedstawieni w sposób bardzo prosty i jednotorowy, bez głębszego zagłębiania się w ich kulturę. Na szczęście pomyliłem się – autorka podeszła do nich jak do ludzi, portretując wady i zalety. Jako źródła wiedzy etnograficznej Nieba nad Maralal nikomu bym nie polecił, ale osobom niezaznajomionych z tymi kwestiami Niebo będzie udanym wprowadzeniem, gdyż zawiera ono wszystkie niezbędne podstawy.
Udało się także autorce uchwycić zderzenie dwóch odmiennych kultur: europejskiej i afrykańskiej. Dokładny czytelnik znajdzie między wersami obraz wciąż istniejących stosunków kolonialnych. Mimo że imperia kolonialne upadły dekady temu, Afrykanie wciąż traktują białych jako niszczycieli, ale także jako źródło pieniędzy. Podobnie jest w drugą stronę – Europejczycy przyjeżdżający do Afryki widzą jej mieszkańców jako prostych, biednych ludzi żyjących z dnia na dzień w swojej wymierającej kulturze. Obie strony operują stereotypami na swój temat, a autorka (mimo członkostwa w społeczności Samburu) także traktowana jest stereotypowo, nawet przez członków swojej kenijskiej rodziny.
Okazało się, że nie jest tak źle, jak myślałem. Owszem, miłośnicy wyszukanego języka, niebanalnych narracji i oryginalnej formy nie znajdą tu niczego dla siebie, ale wszyscy ci, którzy chcą odetchnąć po trudach codziennej walki o przetrwanie i poczytać coś lekkiego, łatwego i przyjemnego jak poranny deszcz będą zadowoleni. Niebo nad Maralal jest typowym wydawnictwem wakacyjnym, które czyta się szybko i równie szybko się zapomina. To także idealna na niedzielne popołudnie literatura rozrywkowa dla łaknących egzotyki pań domu, nastoletnich dziewczynek zainteresowanych Afryką i tych, którzy nie mają chwilowo czego czytać, doskonała do kawy z mlekiem i sprawdzająca się w roli świetnego substytutu filmu o szympansie, który prowadzi amerykańską drużynę hokejową do mistrzostwa świata.
Christina Hachfeld-Tapukai, Niebo Nad Maralal. Moje życie u boku wojownika Samburu
Tłumaczenie: Jolanta Janicka; redakcja: Barbara Borszewska
Wydawnictwo TELBIT, Warszawa, 2011
Liczba stron: 383; okładka miękka