Historia literatury widziana oczami Jerzego Łukosza zdaje się być historią ludzi stojących z boku. Historią jednostek wydanych na okrucieństwo tłumu i przez tłum tłamszonych. Historią jednostek próbujących desperacko walczyć o siebie w świecie, który robi wszystko, by pozbawić ich indywidualności...
Po lekturze Imperiów i prowincji mam pół zeszytu notatek i wciąż nie wiem, od czego zacząć. Bo to książka zbyt ważna, by ograniczyć się do samego jej opisu; zbyt mądra, bym czuła się kompetentna polemizować z autorem i zbyt złożona, bym mogła chociaż przybliżyć czytelnikowi mnogość jej wątków.
Jerzy Łukosz poruszył we mnie jakąś niebezpieczną strunę; uchylił drzwi, do których dobijam się praktycznie od dziecka i pokazał, jaka jest konsekwencja przejścia przez nie. W efekcie teraz, zamiast pisać, siedzę i myślę o samej grozie pisania. O tym, co przeczuwałam już od jakiegoś czasu – że to jest droga, od której nie ma odwrotu, a w procesie autoeksploracji można odnaleźć w sobie miejsca, o których wolałoby się nie wiedzieć. Mówiąc wprost – trzeba w końcu stanąć twarzą w twarz z otchłanią i jakoś się wobec tej otchłani zdefiniować. Po Nietzschem, Sartrze a zwłaszcza – zdaniem Łukosza – Kafce, który określił zrąb tożsamości współczesnego człowieka, niemożliwe jest życie bez lęku: „…człowiek tej tragicznej ery boi się – boi się totalizmu, wyobcowania, wrogości nieludzkich, choć przez ludzi stworzonych instytucji, boi się przyszłości i boi się samego siebie. I człowiek ów wie, że od lęku nie ma ucieczki, a jeśli ostatecznie przyjdzie odeń wyzwolenie, to poprzez poczucie własnej godności, którą ocala się, jeśli lękowi towarzyszy walka”. Mało zachęcająca perspektywa; chyba wciąż liczyłam na to, że ktoś w końcu poda mi receptę, jak poradzić sobie z tym strachem, który towarzyszy mi na każdym niemal kroku odkąd pamiętam, a oto pan Łukosz skutecznie pozbawił mnie złudzeń. I co mi pozostało? Cytując Gottfrieda Benna: „W ciemności żyć, w ciemności robić, co się da”.
Zaczęłam od Kafki, bo esej Cień olbrzyma to jeden z tych w całym zbiorze, które wywarły na mnie największe wrażenie. Może dlatego, że pisząc o fenomenie Kafki, autor zdaje się dochodzić do kilku wniosków, które w zasadzie można odnieść do wielu wybitnych twórców: wielkość bierze się wszak zwykle z wymykania się konwencjom, z niedopasowania do panujących nurtów czy trendów. A może dlatego, że badając dziedzictwo Kafki, Łukosz skupia się na nikim innym, jak na naszym własnym Edwardzie „Stedzie” Stachurze, który był jedną z największych fascynacji mojej wczesnej młodości. Wiem doskonale, że „etap Stachury” to choroba dotykająca wiele zakompleksionych nastolatek, które zamiast uczyć się chemii, wolą przesiadywać przy ognisku i wysłuchiwać romantycznych ballad w rodzaju Z nim będziesz szczęśliwsza, ale szczerze mówiąc dla mnie Stachura zawsze znaczył dużo więcej, niż to. Bo żył i pisał tak, jak musiał – totalnie. Bo wiedział, jak ciężko się żyje bez iluzji, a mimo to bez iluzji żył. Z jakąż satysfakcją przeczytałam słowa potwierdzające moje przeczucie! Uznając Steda za godne dziecko Kafki, Łukosz pisze: „Żyli i żyją ludzie całkowicie zjednoczeni ze swoim pisarstwem, istniejący wyłącznie dla literatury i w literaturze (…). Literackie uprzedmiotowienie własnego życia to domena najtragiczniejszych postaci literatury”.
Znamienne jest to, że już we wstępie do swego zbioru esejów, autor przekonuje, iż pisanie o literaturze jest zawsze pisaniem o lekturze. Ergo – pisaniem o tym, kto czyta. Z Imperiów i prowincji wyłania się wobec tego nie tylko zarys historii literatury niemieckiej i polskiej w dwudziestym wieku, ale także całkiem wyraźny obraz samego Jerzego Łukosza – erudyty, pisarza, krytyka i tłumacza, starającego się o to, by uczynić z krytyki literackiej bliźniaczą siostrę samej literatury. Człowieka, który z bezmiaru polskich i niemieckich twórców wybrał do analizy tych, a nie innych z ważnych dla siebie powodów. Patrząc na czarno-białe zdjęcie pochylonego nad książką okularnika, zastanawiam się, czy pisząc o Eliasie Canettim „Elias wie, że takich jak on świat chce zniszczyć”, ów nadwrażliwiec myślał też o sobie. Czy zastanawiając się nad symboliczną wymową płonącej biblioteki, będącej dla niego triumfem bezmyślnej masy nad indywiduum, chciał też wyrazić troskę o przyszłość własnego dorobku. Czy wreszcie i własnymi wspomnieniami z młodości kierował się obmyślając esej o Hermanie Hessem i w sposób następujący opisując artystyczny rozwój jednego z jego bohaterów: „Prawdziwa twórczość przychodzi zatem, gdy młodzieniec przetrzymuje pierwszą konfrontację ze światem. To wyzwanie dla każdego rozwijającego się artysty: przenieść w stanie nienaruszonym przez pierwsze doświadczenia dorosłości ten delikatny bagaż artystycznej wrażliwości, poddać go przemianom, ale nie zaprzepaścić; wzbogacić, ale nie zamienić na inny, niewłasny.”
Historia literatury widziana oczami Jerzego Łukosza zdaje się być historią ludzi stojących z boku. Historią jednostek wydanych na okrucieństwo tłumu i przez tłum tłamszonych. Historią jednostek próbujących desperacko walczyć o siebie w świecie, który robi wszystko, by pozbawić ich indywidualności. I raczej nie ma co się łudzić, że ów stan rzeczy kiedykolwiek ulegnie zmianie. Uniformizacja leży bowiem w samej naturze masy, w eseju Sztuka czy lewatywa? nazywanej też przez autora „publicznością”: „Ku naturze publiczności od wieków kierują się dwa zamysły: pierwszy czyni swój żywioł ze sprzyjania jej, a drugi się sprzeciwia. Ze sprzyjania wyłoni się historia decyzji wydawniczych i polityczne dzieje człowieka. Ze sprzeciwu – kultura.”
W sumie zawsze wiedziałam, że nie będzie lekko. Że pisanie i życie niekoniecznie idą w parze. Że poświęcając się jednemu, trzeba odsunąć od siebie drugie. Że szczyty zarezerwowane są dla samotników, którzy musieli zostawić za sobą zgiełk i miałkość codzienności, by odważyć się na wędrówkę, która nie gwarantuje zbawienia. Nie zmienia to jednak faktu, że po przeczytaniu eseju Demon literatury nie mogłam zasnąć przez dwie doby. Dwudziesty wiek aż roi się od twórców, którym konieczność pisania wykluczyła możliwość normalnej egzystencji: życie było dla nich jedynie ofiarą, którą należało złożyć na ołtarzu sztuki. „Nie można żyć, powiadano, jeśli można pisać. Gdyby tak pisząc, powiadano, można jeszcze żyć! Cóż, kiedy nie można. Kto żyje, tak naprawdę nie pisze. Kto naprawdę pisze, zaczyna umierać. Literatura skierowana jest przeciwko życiu, jeśli zaś zaczyna mu sprzyjać, pisarz milknie nagle w połowie zdania lub tworzy zdania pozbawione życia. Literatura czerpie z życia pokarm nie jak dziecko, ale jak pasożyt albo tkanka nowotworu. Musi prowadzić do samowyczerpania, z którego nie ma powrotu między żywych. Literatura to samozaspokojenie, po którym nie można kochać. Jest złudzeniem, z którym nie może obcować nikt żyjący. Za twarda prawda po zmyśleniu, za okrutny świat uśpiony najpierw miękką imaginacją sztuki. Pisarz jest gościem w rzeczywistości żywych(…), zadomowienie się w niej nigdy się nie udaje”.
A więc jednak.
To JEST droga donikąd.
Literatura zabija.
Domaga się ofiary całkowitej.
A w zamian nie da mi nic.
Dominika Ciechanowicz
Jerzy Łukosz
Imperia i prowincje.
O literaturze niemieckojęzycznej i polskiej w dwudziestym wieku.
Wyd. ATUT, Wrocław 2000
stron 348, okładka miękka.