Tlen

Redakcja
Redakcja
Kategoria książka · 17 marca 2009

Jest to już czwarty tom wierszy Julii Fiedorczuk, promujący się jako "ekopoezja".

 

            Julia Fiedorczuk, warszawska poetka, którą znamy z takich tytułów, jak Listopad nad Narwią, Bio czy Planeta rzeczy zagubionych, ukazuje nam kolejną książkę poetycką w swoim dorobku, czyli Tlen. Już sama tytulatura poprzednich wydawnictw sugeruje coś czytelnikowi. Raczej nieprzypadkowo jeszcze przed otworzeniem pierwszych stronic tworzą nam się obrazy planet, liści, przyrody i nieba, wszechświata – rzeczy znanych, ale kruchych bądź nieuchwytnych, eksploatowanych przez człowieka do granic możliwości. O to właśnie zahacza poetyka Julii Fiedorczuk, czego konsekwentną kontynuacją jest najnowszy tomik.

 

            Nie tak dawno temu we Wrocławiu (13.03.09) można było spotkać się z autorką Bio, w ramach promowania „ekopoezji”. Jest to dość specyficzny ruch na polskiej scenie, którego najjaskrawszą przedstawicielką jest właśnie Fiedorczuk, dzięki całokształtowi swojego dorobku i ekologicznym podejściu do życia. To na pewno zjednywa sobie pewną część czytelników, można wręcz mówić tu o pewnym „targecie” odbiorców poezji, którzy będą zadowoleni z Tlenu, jego przekazu i środkach przekazu. W komentarzu autorskim do wiersza „Dziwadełko”, poetka mówi: „Piszę o Naturze i naturze, o naturach istot żywych i materii nieożywionej, o płynnym przechodzeniu od tego, co dane, do tego, co zmodyfikowane - wszystkie te dynamiczne formy istnienia są po prostu tym, czym są, nic nie znaczą, nie odnoszą się do jakiegoś innego poziomu rzeczywistości. Brak możliwości symbolicznej reprezentacji, nieobecność sensu, to ważne składniki doświadczenia wzniosłości, którego echa znajduję u Blake'a, Wordswortha, Colleridge'a, a nawet u poetów dwudziestowiecznych, takich jak Ezra Pound, Laura Riding czy John Ashbery. Oni wszyscy towarzyszyli mi podczas pracy nad książką.” Czyli nie tylko protest ekologiczny, ale też nawiązanie do pewnej tradycji i literatury, więc z założenia powinna podobać się także i czytelnikom nie zainteresowanym losami przyrody, Ogólną Teorią Wszystkiego czy Wielkim Zderzaczem Hadronów.

 

            Tlen podzielony jest na trzy części. Zajmę się każdą po kolei, bo choć tworzą one całość, to są względem siebie nierówne, a na pewno warto się zatrzymać przy każdej i oddzielić ją od reszty. Część pierwsza: O².  Otwiera ją wiersz „Po”. Mamy tu znośne poetyckie obrazy, czułe ciało ziemi, gwiazdy odbijające się w jeziorze. Prawie ekloga, ale obraz zakłócają tu stopy tych, co nie widzą gwiazd i siedmiu jeźdźców. I pojawiają się sugestie. Jak na start, jest bardzo dobrze. Później poziom tekstów spada (może spadać?) i całe wrażenie rozpoczęte tym wierszem zaciera się. Natykamy się na rzeczy, które bardziej kojarzą się z nieudolnością, niż wyszlifowanym językiem poetyckim. Fiedorczuk odważyła się nawet pisać o wierszu (Relentlessly craving), a więc grzech, który wybacza się niewielu. W tej części książki jest dużo tlenu, konkretu i specyficznego sposobu pisania, ale mało dbałości o słowo pisane.

 Znasz feerię śniegu na przydrożnych liściach?

 Fioletowy kontur grudniowego dnia?

 Przyszłam tu, żeby oddychać.

 

            Część druga to Elegie, moim zdaniem najmocniejszy punkt całej książki, najlepiej dopracowany i z polotem – co najważniejsze. „po polskiej krainie / jeśli coś w niej żyje / to niedługo zginie” – „Płynie Wisła, płynie”. Tutaj ładnie tytuł współgra z treścią. W Elegiach mamy dużo perełek, które niewątpliwie spodobają się czytelnikowi, jak Kołysanka, Wiersz (flirt z Pieśnią nad Pieśniami, bardzo udany), Autoportret z makiem. Dużo nawiązań do współczesnego świata, nie narzucających się, ale śmiałych. Zostały spisane wydarzenia, których świadkami byliśmy w ciągu ostatnich lat i to myślę stanowi plus w poezji zaangażowanej, której powoli zaczyna brakować. Fiedorczuk błyskotliwie stwierdza niektóre fakty i potwierdza, że światowi należą się elegie i to nie tylko z punktu widzenia ekologa, ale przeciętnego zjadacza chleba, jakim jawi się czytelnik.

śmierć to jest jak więdną liście

albo jak ktoś jest stary

tak stary, że nie ma już sił i nie chce mu się

bawić, czytać, ani nawet

jeździć na hulajnodze

 

            Trzecia część nazywa się Miejsca. Tutaj zwracają uwagę dwa wiersze: Dedykacja oraz Psychoanaliza i mandarynki. Ten drugi jest dedykowany „lacanistom”. To najciekawszy tekst w całej książce, moim skromnym zdaniem, wyróżniający się spośród innych zamieszczonych w Tlenie.

 

            W taki sposób dotarło się do końca. Była to lektura ciężka i niepokojąca, ale również niezadowalająca. Julia Fiedorczuk nie pokazała nam tego, czego spodziewaliśmy się po jej poprzednich książkach (szczególnie po Listopadzie nad Narwią), a więc zawiodła. Niewątpliwie została przyćmiona dwoma innymi tomikami wydanymi przez Biuro w ostatnim czasie: Państwem P. Sośnickiego oraz Dniami i nocami Sommera. Znajdą się na pewno osoby, którym Tlen przypadnie do gustu, w szczególności ludziom o potencjale ekologicznym, ale to nie jest książka, która będzie w 2009 roku musiała obowiązkowo stać na półce odbiorcy poezji.