Andrzej Stasiuk „Dojczland” – samotna podróż przez Niemcy.

anonim
Anonimowy użytkownik
Kategoria książka · 9 lutego 2009

Wspominanie i rozmyślanie o Niemczech, przelane na papier, sensem samotnej, niemieckiej podróży Andrzeja Stasiuka.

Jest to opowieść o Niemczech, widzianych oczami autora. To swoisty dziennik z jego podróży po wielu niemieckich miastach oraz wsiach, zawierający jego myśli i odczucia towarzyszące mu podczas wizyt u naszych zachodnich sąsiadów.

 

Jego wyjazdy do Niemiec wiązały się ze spotkaniami literackimi, podczas których przedstawiał swoje książki, czytał fragmenty opowiadań, a także miał kontakt z czytelnikami. Zapraszany był tam, jako znany polski pisarz i publicysta. Obserwował i równocześnie komentował wszystko to, co widział i czego był świadkiem. Czytając jego książkę nie wątpi się w ani jedno zdanie, Stasiuk przedstawia fakty ze swoich „spacerów po Niemczech” bardzo wiarygodnie.

 

Wyjazdy do Niemiec i wydarzenia związane z podróżowaniem tam, nie są opisywane chronologicznie. Książka stanowi zapis jego wspomnień i wrażeń, które przedstawiane są w sposób nieuporządkowany, tak, jak niepoukładane bywają myśli w głowie młodego człowieka. Opisywane miejsca i krajobrazy zmieniają się bardzo szybko, czytelnik, co kilka minut znajduje się wraz z autorem w innym mieście w Niemczech, których Andrzej Stasiuk odwiedził kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt.

 

Stasiuk opisuje wszystko, co był w stanie zaobserwować i co było dla niego w jakiś sposób poruszające. Patrzył nie tylko na kraj, ale także na ludzi, tamtejszych mieszkańców. Pisze, że „Niemcy kochają swój kraj i zwiedzają go w weekendy. Jest sobota i rusza turystyka”. Sam był tego świadkiem i choć przeważnie znajdywał się wśród ludzi w czasie swoich podróży po Niemczech, to odczuwał tam samotność. Dlaczego? Jak sam opisuje, przez swój pierwszy wyjazd do Niemiec: „Pojechałem z Krakowa, miałem dwadzieścia marek i żadnego adresu, żadnego telefonu. (…) Nikt na mnie nie czekał i stąd zapewne wzięła się moja niemiecka samotność”.

 

Przez tą samotność, a może dzięki niej, kiedy był w Niemczech bardzo dużo rozmyślał. Najczęściej czekając na samolot lub pociąg, który miał go zawieźć do kolejnego niemieckiego miasta. Starał się wtedy pozornie nie tracić czasu i cieszyć się danym widokiem, miejscem czy zdarzeniem. „Prawdopodobnie jak zwykle byłem za wcześnie i próbowałem zabijać czas do odjazdu, czas do odlotu, próbowałem zapamiętać aurę tych wszystkich miejsc, o których nie miałem pojęcia, próbowałem delikatnie dotknąć powierzchni zdarzeń, tak jak ostrożnie głaszcze się sierść obcego psa”. Jednak czasem zajmował się również rzeczami zupełnie nieistotnymi czy banalnymi. „Pod sklepieniem żyły gołębie. Zawsze mnie ciekawiło, czy opuszczają dworzec, czy też żyją aż do śmierci w jego cieniu i nie znają reszty miasta ani świata”.

 

Ta samotność usprawiedliwia to rozmyślanie o wszystkim i o niczym. Autor ma tego świadomość. Samotne podróże wiążą się z długimi przemyśleniami na temat otaczającego świata. O wydarzeniu, jakie miało miejsce danego dnia, w samotności i monotonni jazdy pociągiem można myśleć przez długi czas, przypominać sobie i je wspominać. „Jak jest się w obcym kraju, wspomnienia zaczynają się bardzo szybko. Właściwie chyba nazajutrz, albo nawet jeszcze szybciej. Gdy się bez przerwy jedzie, to człowiek jest dość samotny i ma tylko to, co spotkało go wczoraj albo przed godziną. Oczywiście nie jest to żadna skarga, tylko coś w rodzaju filozofii podróży. Nie jest to żadne narzekanie”.

 

Można by uznać, że jest to książka tylko w połowie o Niemcach, a w połowie o samotności Stasiuka w tym kraju. To uczucie jest w niej dominujące. W rzeczywistości autor znalazł na to dobry sposób, choć wydaje się trochę dziwaczny. „Kiedy mocno doskwiera mi samotność, po prostu siadam na hotelowym łóżku, wyjmuję kasę i sobie ją liczę. Po dwóch tygodniach w trasie trochę się tego zbiera. Jest jedenasta albo dwunasta w nocy, włączam jakiś elegancki kanał na przykład talk-show z transwestytami albo wrestling, popijam sobie (…) i po prostu liczę forsę. Oddzielnie dwusetki, oddzielnie setki, oddzielnie pięćdziesiątki i tak dalej. Tylko w ten sposób można ukoić niemiecką samotność, tylko za pomocą arytmetyki można stawić czoła alienacji słowiańskiego pisarza w germańskiej trasie”.

 

   Niemcy obserwował spacerując zazwyczaj nocą po uśpionych miastach lub z okien hotelowych pokojów. Właśnie tak spędzał wolny czas w podróży, myśląc o miejscu, w którym się ówcześnie znajdował. „Otworzyłem szeroko okno, skopałem buty, nalałem sobie szklankę i położyłem się na łóżku, żeby rozmyślać o germańskim fenomenie. Zawsze tak robiłem tych hotelach, które mi fundowali: otwierałem butelkę i rozmyślałem o germańskim fenomenie. Nie chciałem być niewdzięczny i w typowo słowiański sposób przepierdalać – było nie było – germańskiego czasu”.

 

   Podróże do Niemiec nie były dla niego zwykłymi podróżami. Zawsze jakikolwiek wyjazd wiązał się z tym samym. Najczęściej z pociągiem, plecakiem, spacerem i obserwowaniem, hotelem, spotkaniem literackim, czytaniem swoich opowiadań, znowu z obserwowaniem, hotelem i pociągiem. Najwięcej jednak czasu zajmowało mu przemieszczanie się z miejsca na miejsce, z jednego miasta do drugiego: „Zdaje się, że więcej czasu spędziłem w podróży, w ruchu, niż w miejscu. Więcej w pociągach niż, powiedzmy, w miastach. Nigdzie dłużej niż dwa dni”.  

 

   Stasiuk nie kryje się w swojej książce z tym, że podczas tych literackich podróży po Niemczech, zawsze towarzyszył mu alkohol i do czasu, kiedy nie rzucił palenia, również papierosy, a to, dlatego, iż uważał on ten kraj za specyficzny z unikalną i odmienną atmosferą. „Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie pijany byłem najbardziej. Prawdopodobnie w Berlinie albo w Hamburgu. To moje ulubione miasta. Dość dokładnie zburzone i potem odbudowane. Dlatego mają tak bezpretensjonalną atmosferę. Dlatego wydaje mi się, że można tam wypić każdą ilość i nic się nie stanie. (…) Nie da się na trzeźwo pojechać z Polski do Niemiec. Nie oszukujmy się. To jednak jest trauma. W równym stopnie dotyka specjalistów od uprawy szparagów i pisarzy. Nie da się do Niemiec pojechać na luzie. Jak do, powiedzmy, Monako, Portugalii albo na Węgry. Jazda do Niemiec to jest psychoanaliza” – taka jest opinia Andrzeja Stasiuka na temat wyjazdów do Niemiec. Ostrość jej nadają jego obserwacje tego kraju, ale na pewno też uprzedzenia do Niemców, zakodowane w świadomości Polaków.

 

   Wraca również do swoich wspomnień z wczesnych lat młodości, pisze, jak wtedy postrzegał Niemcy, kiedy znał je tylko z opowiadań: „Koledzy wyjeżdżali na gastarbeit do Berlina Zachodniego, do Düsseldorfu, gdziekolwiek. Niektórzy grali w knajpach lub na ulicach. Przesyłali porządne struny do gitar. Zostawali bezrobotnymi i żyli z zasiłku. Nie słyszałem, by przyjaźnili się z Niemcami. Niemcy nie nadawali się do przyjaźni. Brali niemieckie zasiłki, ale w ich opowieściach nie pojawiali się Niemcy jako ludzie. Co najwyżej jako pracodawcy, policjanci albo urzędnicy. I z tych opowieści wynikało, że Niemcy byłyby znacznie przyjemniejszym krajem, gdyby nie było w nim Niemców. (…) Moi koledzy z podziwem mówili o cywilizacyjnej, sprawności, o jakości życia, ale nie wynikało z tego, że ta sprawność i jakość są dziełem jakichś ludzi, czyli po prostu Niemców. Czasami miałem wrażenie, że oni jeżdżą do jakiegoś przyjemnego i wygodnego kraju, który jest nieco opustoszały i w którym nie żyje nikt poza moimi kolegami. Co najwyżej jacyś Rosjanie albo Czesi”.

 

   W tamtym okresie na wyjazd do Niemiec się jednak nie zdecydował. „Zrobiłem to dopiero kilkanaście lat później. (…) Musiałem dorosnąć, żeby wyjść z tego cało. (…) Musiałem wyrzec się tych pięknych zaklęć: „Hände hoch, raus, polnische Schweine”, którymi posługiwaliśmy się na podwórkach w wieku lat siedmiu, przyswajając sobie podstawy niemieckiego”.

 

   O niemiłych wspomnieniach Stasiuk pisze z ironią, często obraca je po prostu w żart, dziś łatwiej jest już się z tego śmiać. Dziś, on sam jest w stanie patrzeć na Niemców w inny sposób, niż kiedyś. „Pozbyłem się pewnych odruchów. Gdy widzę Niemca w podeszłym wieku, to widzę po prostu starego człowieka, a nie członka tej czy innej formacji wojskowej. Teraz pomagam im wkładać walizki na półki w pociągach. Przytrzymuję drzwi, gdy widzę, że drepczą, żeby zdążyć. Uśmiecham się w windach. Od jakiegoś czasu przestało mnie zajmować, czy byli w Wehrmachcie, czy w SS (…)”.

 

   O Niemcach, jako o mieszkańcach nie pisze dużo, choć bardzo często i długo ich obserwuje. Patrzy na to, jak żyją, jak się zachowują, nawet, jak prowadzą swoje samochody: „(…) z tego, co widziałem, wynika, że oni mimo wszystko prowadzą strasznie poważnie. Nie ma w tym radości. Jak ktoś prowadzi BMW, to prowadzi BMW i nie ma przebacz. Jak ktoś prowadzi nowego merca, to kompletnie nie ma porównania z tym, jak ktoś prowadzi używanego. To widać i czuć”.

 

   Autor pisze nie tylko o tym, czego nie lubi w tym kraju, lecz także o tym, co mu się podoba.

Zachwyca go otwartość ludzi, poczucie własnej wartości, swoboda i rzeczowość. „Kiedyś – (…) w supermarkecie o świcie – widziałem wśród półek mężczyznę o wyglądzie statecznego urzędnika. Zatrzymał się w dziale z napojami, wybrał ulubione piwo, otworzył i wypił duszkiem. Odczekał chwilę, by się upewnić, że organizm nie zaprotestuje, i następnie udał się do kasy, żeby zapłacić. Tak, taka otwartość mi imponowała. Od razu było widać, że obywatele tutaj czują się u siebie, że to jest ich kraj, ich supermarket oraz ich własne życie, z którego nie muszą się nikomu tłumaczyć. Picie i palenie wydawały się czynnościami bardziej humanistycznymi. W tych wszystkich literackich miejscach zawsze mnie pytali, czego będę potrzebował, i gdy prosiłem o popielniczkę i butelkę czerwonego wina, zawsze dostawałem. Piłem i paliłem, i nie było w tym żadnego ekscesu. U nas zaraz o tym piszą gazety: „Podczas spotkania pił i palił”.”.

 

   Patrzy także na ich tempo życia, jest całkowicie zafascynowany obrazem poranków w Niemczech. „Tak, poranki człowiek powinien spędzać w Niemczech, gdy miasta budzą się do życia. Zapach kawy, zapach chleba, zaczyna się krzątanina, otwieranie, podnoszenie żaluzji, rozstawianie krzeseł, przecieranie blatów, z furgonetek wysiadają dostawcy w fartuchach, rodzice odprowadzają dzieci, (…) listonosze na żółtych rowerach rozwożą dobre wieści. (…) Zawsze też chciałem zostać. Przysiąść gdzieś w Regensburgu albo w Ulm między ósmą a dziewiątą i pijąc kawę, patrzeć, jak Niemcy budzą się do życia. Po prostu wstają i zaczynają dzień tak jak wczoraj, przedwczoraj, sto i dwieście lat temu. Powtarzają spokojne gesty swoich ojców, dziadków, powtarzają stare niemieckie gesty, bez których nie może zacząć się żaden dzień, bez których żaden poranek nie ma sensu. Idąc na dworzec w bawarskiej, wirtemberskiej, nadreńskiej albo brandenburskiej pipidówce, przyglądałem się, jak nadają formę swojemu życiu, jak porządkują chaos, jak próbują zapanować nad obłędem człowieczeństwa”

 

   „Dojczland” to opinia autora na temat Niemców, ich życia, ich kraju, kultury i wszystkiego, co z nimi związane. To opinia skondensowana na dokładnie 112 stronach. Książka jest napisana prostym, zrozumiałym, a jednocześnie unikalnym językiem, charakterystycznym dla Andrzeja Stasiuka. Obfituje w celne obserwacje, duże poczucie humoru oraz refleksje i autentyczne opowiastki autora. Ilość wykorzystanych cytatów z książki tłumaczę tym, iż nie sposób jest opisywać jego myśli. Stasiuk pisze tak dosadnie, że więcej słów nie potrzeba do oddania sensu treści. I choć treść opisują dwa słowa: samotność i rozmyślanie, to warto ją przeczytać i poznać osobiście.

 

Dojczland
Autor: Andrzej Stasiuk
Wydawnictwo: Czarne , Październik 2007
ISBN: 978-83-7536-005-9
Liczba stron: 112
Wymiary: 125 x 195 mm