"Łosoś Zwątpienia" jest częściowo 6-ą częścią trylogii w pięciu księgach i jednocześnie kontynuacją "Holistycznej Agencji Detektywistycznej Dirka Gently" oraz "Długiego mrocznego podwieczorka dusz". I spróbujcie tylko wątpić, że ma to swój sens.
Recenzja ta będzie dosyć specyficzna. Bo tak. Piszę o tym na początku, abyście potem nie mieli pretensji. Ważne jest tylko to zdanie które teraz nastąpi. "Łososia Zwątpienia" polecam wszystkim - małym i dużym - tym, którzy są fanami Adamsa i gotowi są kupić nawet książkę której nie napisał, oraz osobom niewtajemniczonym, wątpiącym, aby jak najszybciej zapoznali się z twórczością autora - co by nie było to ostatnia szansa. Wszystkie literki poniżej to luźne ciągi myślowe i dywagacje warte lepszej chwili. Skorzystam jednak z tego, że przestrzeń wirtualna jest za darmo i zapełnię wasze bity wesołą cyrkulacją zer i jedynek (odpowiednio przetworzonej do 8-bitowej postaci znaków ASCII zrozumiałych dla ludzi - przyp. red. [niekoniecznie zrozumiałych - przyp. autor]).
Nie będę detalicznie opisywał osoby autora z następujących powodów:
- aktualni fani znają osobę Adamsa, a sam nie napiszę więcej niż przeczytałem w "Łososiu...";
- jeśli ktoś nie zna Adamsa a chce go poznać, powinien przeczytać "Łososia...";
- jednym z Wielkich Dobrodziejstw Sieci jest wyszukiwarka Google która pomoże uzyskać podstawowe informacje (wpiszcie: Douglas Adams);
- zastosowałem się do rady jak pisać/pozyskiwać pomysły na artykuły i chyba nie skończyło się to dla mnie najlepiej (vide dół strony);
- nie chce mi się;
- uwielbiam przez 15 minut wypisywać dlaczego czegoś nie napiszę;
- Douglas Adams jest niedefiniowalny, a ja nie noszę zegarka elektronicznego (uwaga dla nieświadomych - to jest nawiązanie!)
Dobrze, najwyższa pora po tym przydługim wstępie przyznać, że książki nie przeczytałem. Jestem na 64 stronie i w najbliższym czasie nie powinno się to zmienić, ponieważ piszę tę recenzję. Recenzję piszę, ponieważ 64 strony wystarczają aby pisać to co właśnie piszę. Lecimy zatem dalej:
Douglas Adams stał się sławny dzięki "Autostopem Przez Galaktykę", która to powieść była wcześniej słuchowiskiem radiowym, którą napisał pod wpływem Mony Pythonów, którą możecie przeczytać pod adresem www.astercity.net/~pfelix/apg/main.htm. "Autostopem..." jest książką genialną, pełną inteligentnego humoru i inteligentnego humoru (dwa minusy dają plus?). Jak na dobrą trylogię w pięciu księgach przystało, jest kompletnie zakręcona i mimo lekkiej fabularnej zadyszki jeden świetny pomysł goni następny. (Jedna koncepcja z części pierwszej - jak też parę z Monty Pythona - pojawiła się w grze Fallout, ale to mimochodem). Przyznam, że części kolejne mają swoje wzloty i upadki, ale treść ogólna przeważa zdecydowanie in plus. Inna książka o której wspomniałem w przedmowie, "Holistyczna Agencja Detektywistyczna Dirka Gently" broni się sama, ja zaś sporadycznie łapię się na tym, że próbuję opowiedzieć ją wszystkim którzy jej nie czytali. Żebyście nie czuli się wyjątkowo uznam, że wszyscy mieliście z nią do czynienia. Kontynuacja, "Długi mroczny podwieczorek dusz" może trochę zawieść zakończeniem, dlatego ocenię ją po prostu jako "dobrą". Jednak po "Holistycznej..." aż żal nie spróbować.
Oprócz "The Meaning of Liff", "The Deeper Meaning of Liff", oraz "Ostatniej okazji by ujrzeć" to wszystkie książki jakie napisał Douglas Adams. Jak możecie zauważyć, nie ma w niej "Łososia Zwątpienia". I o to chodzi. Dlatego właśnie tak bardzo tytuł ten polecam.
W książce znajdziecie różne rzeczy. Właściwie są to śmieci oderwane szpachelką od ścianki kosza Adamsa. Teksty przemówień, jakieś felietony, zapiski, koncepcje, luźne notatki. Przydarza się nawet enigmatyczna odpowiedź na pytanie "obsada filmu marzeń?", fragmenty wywiadów, wstępy do książek, nawet trochę prozy. Tego typu bzdury. Wszystko opatrzone jest nudnawym i jednocześnie interesującym wstępem od wydawcy, wstępem od tłumacza, wstępem od jakiegoś przyjaciela, w środku znajdziemy nawet wstęp do wstępów (już autorstwa samego Douglasa). "Łosoś Zwątpienia" to najlepszy przykład na to, aby wszystkie przechowywane pliki blokować hasłem, jeśli jesteście choć trochę sławni. Bo jeszcze znajdzie się paru takich co to pomyślą, że skoro autor umarł to wszystko im wolno i wydadzą okruszki myśli z których fani ucieszą się niezmiernie. Ale fani, jak to fani. Zawsze się cieszą.
Jeszcze raz polecam.
Na zachętę fragment książki:
Douglas Adams "Łosoś zwątpienia" Zysk I S-ka Wydawnictwo, 2003, Poznań; "Wstęp dla Comic Books nr 1"
Z: Autostopem przez Galaktykę (wydanie zebrane), DC Comics, maj 1997
Ludzie często się mnie pytają, skąd biorę pomysły - czasami po osiemdziesiąt siedem dziennie. Jest to dobrze znany problem pisarza, a prawidłowa odpowiedź na pytanie brzmi, że najpierw należy wziąć głęboki wdech, uspokoić puls, wypełnić umysł spokojnymi, łagodnymi obrazami jaskrów na wiosennych łąkach oraz śpiewem ptaków, a następnie spróbować powiedzieć: "Cóż... to bardzo ciekawe pytanie...", dopiero potem się załamać i zacząć w nieopanowany sposób łkać.
Prawda jest taka, że nie wiem, skąd biorą się pomysły ani nawet, gdzie ich szukać. Żaden pisarz tego nie wie. No, choć to nie do końca tak. Gdyby pisało się książkę o zachowaniach godowych świń, prawdopodobnie dałoby się uzyskać kilka nie najgorszych pomysłów, posiedziawszy trochę w plastikowym płaszczu w oborze, jeśli jednak czyjąś materią jest fikcja literacka, jedyną radą, jaką można dać, to - pij za dużo kawy i kup sobie biurko, które się nie rozwali, kiedy będziesz tłukł głową w blat.
Oczywiście przesadzam. Na tym polega moja praca. Istnieje kilka konkretnych pomysłów, co do których dokładnie pamiętam, skąd się pojawiły. Przynajmniej wydaje mi się, że mógłbym to sobie przypomnieć - potrzebowałbym się jedynie trochę przygotować. To też część mojej pracy. Kiedy muszę napisać coś dużego, często wielokrotnie słucham tego samego utworu muzycznego. Oczywiście nie podczas pisania jako takiego - wtedy musi panować raczej spokój, ale wtedy, gdy idę po kolejną filiżankę kawy albo robię tosta, albo czyszczę okulary, albo próbuję znaleźć toner do drukarki, albo zmieniam struny w gitarze, albo sprzątam z blatu biurka filiżanki po kawie i okruchy po toście, albo idę do łazienki, aby sobie usiąść i przez pół godziny pomyśleć - innymi słowami, przez większą część dnia. Efekt jest taki, że dużo moich pomysłów bierze się z piosenek. No cóż, przynajmniej stąd wziął się jeden lub dwa. Aby być dokładnym - tylko jeden pomysł wziął się z piosenki, zachowuję jednak zwyczaj na wypadek, gdyby miał znów zadziałać, co się nie stanie, ale to nieistotne.
Tak więc wiecie teraz, jak to się robi. Proste, prawda?