„Apokryf Agłai” – czyli postmodernizm dla praw

Michał Dominik K.
Michał Dominik K.
Kategoria książka · 25 kwietnia 2001

„Nie utonę, kurwa, nie utonę – powiedziałem sobie głośno, będę miał mnóstwo kobiet. Będę miał udane życie. Ona będzie jeszcze żałować...” – w tym duchu narrator, porzucony przez kobietę pracownik uniwersytetu, zaprasza nas na wyprawę w krainę ezoterycznej Warszawy, miasta stołecznego inwigilowanego przez agentów CIA, KGB, tudzież roboty płci żeńskiej z waniliowymi łonami. Mowa oczywiście o jeszcze ciepłym „Apokryfie Agłai” – debiucie powieściopisarskim Jerzego Sosnowskiego.

apokryf agłai jerzy sosnowskiKsiążkę otwarłem z dużym rozmachem, który bynajmniej nie trafił w próżnię. Już po pierwszych paru stronach czytelnik orientuje się, że oto ma do czynienia z pisarzem który dobrze zna swoje rzemiosło. Styl nie jest może oryginalny, ale za to łatwo wpada w ucho i oko. Jak zwykł to mówić sam autor – „właśnie tak się to pisze”.

Tak więc zanurzamy się w lekturę jak w masło. Kolejne kartki zlatują z podziwu godną szybkością. Czy to w autobusie, czy w wygodnym fotelu, powieść daje się czytać bez wymuszonej atencji. Przed telewizorem nie próbowałem.

Rozpoczynamy standardowo – od mężczyzny porzuconego przez kobietę. Mężczyzna ów postanawia zostać polonistą by podratować swoją kondycję finansową i moralną. W szkole jak to w szkole - trafia na podejrzanego nauczyciela muzyki – szkolnego outsidera, byłego pianistę. Początkowa niechęć przeradza się w zaciekawienie – a potem przyjaźń. Uczciwe rzecz biorąc, ten fragment książki utrzymany jest w konwencji zalatującej trochę Świetlickim i Stasiukiem. Jest więc dużo alkoholu, rozmowy o kobietach i literaturze, cięte odzywki, wódka „po której nigdy nie rzygam...” etc.

Jak się okazuje, pogrążony w depresji polonista nie mógł trafić lepiej. Zdolny pianista wkrótce zwierza się ze swoich problemów sercowych. A datują się one na odległe czasy... kiedy był on jeszcze młodym, obiecującym chłopcem....

W tym momencie w dziełku rozpoczyna się opowieść pianisty, retrospekcja jego życiowej porażki. Dla czytelnika jest to moment o tyle przykry, że nagle orientuje się, że autor próbuje mu wmówić, że pianista nie jest głupolem – podczas gdy ten ostatni zdradza cechy poważnego upośledzenia lub co najmniej dziecięcej naiwności. Bo jakże inaczej można nazwać faceta, który po paru miesiącach bycia z kobietą (i, co należy zaznaczyć, codziennych zbliżeniach intymnych) nie orientuje się, że jest ona robotem? I to do tego ruskim, który w kroczu pachnie wanilią.

W tej męskiej sprawie pianistę uświadamia dopiero agent CIA, dobry wujek Sam który chce pomóc bohaterowi. Bo, jak się okazuje, robot kontrolowany jest przez złych agentów KGB. Ciężka sprawa... szczególnie, że bohater zdążył już pokochać małe cacuszko z plastikowymi włosami łonowymi. Motyw trochę jak z Blade Runnera, tyle że bardziej tandetny, bo jesteśmy w późnym PRL’u. Z całym szacunkiem dla radzieckiej myśli technicznej, w precyzyjnej robocie zawsze sobie nie radzili.

Poczytność książeczki podupada gdzieś mniej więcej na tym etapie. Kolejne strony robią się coraz cięższe, i jako czytelnik poczułem się wręcz zirytowany. Nadmienić należy, że autor cały czas trzyma nas w konwencji serio, przeplatając szalone lovestory zmysłowymi opisami aktów płciowych. Z automatem, który niby niczym nie różni się od kobiety.

Ale to nie koniec. W trzeciej części nagle okazuje się, że wszystko co dotąd przeczytaliśmy jest powieścią napisaną przez jeszcze innego (wyimaginowanego) człowieka. Niespodzianka. Entuzjaści mówią, że to ciekawa budowa szkatułkowa... ale na zdrowy rozum, to po prostu słaba próba ratowania książki. Zresztą, autor mimo wszystko nie wychodzi poza pewien krąg wyobrażeń o świecie. Szybko okazuje się, że powieściopisarz napisał swoje dzieło pod wpływem opowieści lokalnego pijaka – który twierdzi, że historia tego typu przydarzyła mu się naprawdę. Co z woli autora jest prawdą, jako, że jedna z czytelniczek ujawnia się jako rzeczywista operatorka tytułowego robota Agłaja. Absurd w pogoni za absurdem.

Swoją drogą, znawca nie może nie zauważyć, że motyw robota kontrolowanego przez człowieka pojawia się w bardzo podobnej postaci w książce Stanisława Lema pt. „Pokój na ziemi”. Co prawda Sosnowski nazywa swoją konstrukcję „marionetą”, a Lem „zdalnikiem”, to jednak pewne oczywiste podobieństwa (choćby w sposobie sterowania za pomocą tzw. „uprzęży” ) pozostają te same.

Książkę kończy dobitne „jestem” wypowiedziane przez głównego bohatera. Jak domniemam, miało to pomnożyć w ostatnim akordzie ładunek emocjonalny zawarty na poprzednich 372 stronach. Niestety, zero ma tą brzydką cechę, że przez co by je nie mnożyć, to zawsze wychodzi zero. I z takim też poczuciem skończyłem książkę.

Myślę, że problemem tej powieści jest głębokie naciągactwo i grube nici. Pomysł, że Rosjanie w latach siedemdziesiątych byli zdolni skonstruować robota, którego nie można odróżnić od kobiety... nie jest specjalnie błyskotliwy. Ponadto, odbiór „serio” torpeduje chroniczna niedojrzałość praktycznie wszystkich bohaterów płci brzydkiej. Niedojrzałość która bynajmniej nie ma cech stylizacji.

Z drugiej strony, książkę można czytać jako postmodernistyczne „wywrócenie do góry” naszego świata. Bardziej jestem nawet skłonny ku tej interpretacji. Trzeba sobie to jednak jasno powiedzieć – kunszt dowcipu i głębia ironii nie ociera się nawet o poziom osiągnięty przez np. Kurta Vonnegutta.

Jak twierdzi sam autor, „Apokryf” miał być po prostu powieścią rozrywkową. Zgoda, takie książki też są potrzebne. Nie jestem aż takim hipokrytą, by czytać do poduszki „Dziady” część III. Jednakże, na rynku pełno jest książek, które są napisane po prostu z większymi jajami.

Sumując – mam wrażenie, że Sosnowski próbował wymieszać parę kusząco jaskrawych kolorów, licząc że z kompilacji wyjdzie coś naprawdę „extra”. Na wszelki wypadek, zaprawił wszystko paroma zapożyczeniami z innej literatury. No i niestety wyszła z tego jednolita breja o mało ciekawym kolorze. Każdy kto bawił się w dzieciństwie plakatówkami wie o czym mówię. Trudno... w końcu nie każda powieść o nieszczęśliwej miłości musi być dobra.

Warszawa, luty 2001, wydanie I

pawieść, 376 stron, format 12,5 x 19,5 cm, oprawa miękka

ISBN 83-88221-47-7

cena 30 zł