Sundark and Riverlight – koncert Patricka Wolfa

notwist
notwist
Kategoria koncert · 14 marca 2013

Patrick Wolf to brytyjska nadzieja alternatywnego, niepokornego i poszukującego folku – multiinstrumentalista, muzyk z sukcesami właściwie od 19-tych urodzin, autor kilku świetnie ocenianych albumów, wreszcie model i ważna postać dla środowiska LGBT.

2 marca w  warszawskim klubie Palladium zagrał koncert w ramach trasy Sundark and Riverlight. Patrick z minimalnym, naprawdę nieistotnym poślizgiem wszedł na scenę po kilku minutach niemego kina: na kurtynie w Palladium rzucono projekcję scen znanych z zapowiedzi  ostatniej płyty artysty Sundark and Riverlight, pociętych w nerwowym i niepokojącym stylu kina z lat 20-tych i 30-tych; krótkie momenty pozapętlano, a obraz był lekko zniekształcony, czarno-biały i pod kątem. Tak zresztą było przez cały koncert – sporo samego Patricka, pozującego w dandysowskich podkolanówkach albo przechadzającego się w szelkach ze strzelbą po łące, ewentualnie trochę miejskich scen albo kołyszących się traw – sielanka, starocie, romantyzm, co kto woli i jak woli. Bardzo ta oprawa pasowała do muzycznej oprawy i wersji, w jakiej postanowił pokazać się muzyk tym razem. Porzucił sporo instrumentów na rzecz harfy, gitary, skrzypiec i pianina, a towarzyszyli mu w tym przedsięwzięciu klarnecista (grywał on także momentami na innych dęciakach), skrzypaczka, (czasem grała też na pianinie) oraz uroczy akordeonista. Stworzyli oni, korzystając z różnych możliwości i konfiguracji, muzyczne klimaty odwołujące się a to do cygańskiej estetyki, a to teatralnej, niemalże barokowej, choć wciąż oszczędnej, stylistyki.

 

Patrick wyłonił się więc z ciemności i bez słowa przysiadł do harfy. Zagrał kilka akordów, a te już nagrane i zsamplowane płynęły same, pozwalając mu na skupienie się na śpiewie - i taką oto subtelnością w postaci Serpentine otworzył prawie dwugodzinny występ. Kolejnym utworem było The Libertine, gdzie włączyły się już i akordeon, i skrzypce, dzięki czemu atmosfera stała się nagle cygańska i teatralna zarazem. Trzeba było nastroić gitarę po raz pierwszy na nieco wschodnią, arabską modłę, dzięki czemu wraz z klarnetem zostaliśmy wprowadzeni w egzotykę ślicznego, masochistycznego Hard Times. Naprawdę, niejeden fan i niejedna zakochana fanka musiała doznać olśnienia, słuchając, jak Patrick prosi o wycisk, z gitarą w ręce i w tych białych podkolanówkach, szarmancko odziany w przepyszną szarfę, kamizelkę i śnieżną koszulę, przyozdobiony do tego pasem złotego brokatu na twarzy, i z ogromnym pierścieniem na dłoni. Cherubin pierwszej próby. Prawdziwy rarytas.

 

W trawach na ekranie rozegrało się Time of My Life, kompletna błogość dopadała przy akompaniamencie House, kolejnej nowej kompozycji – ciepłej, romantycznej, słodkiej, może częściowo dlatego, że Wolf sam się nią zajął, przechodząc z gitary na pianino i ubierając ją w tak minimalistyczny sposób w dźwięki. Mieliśmy potem Paris, Bluebells, gdzie Patrick już zdołał wykrzesać z publiczności dość żywiołowy taniec, jak na tak klasyczny akompaniament. Jeszcze A Boy Like Me, a później zaczęło się to, co niechcący już nam zapowiedział: jak zacznie gadać, to nie wie, kiedy skończyć. Pomiędzy piosenkami snuł opowieści: najpierw opowiedział o mitycznym Bargheście, bestii z północnoangielskich podań, której historia zainspirowała go do napisania Oblivion – i ta rzecz jasna nastąpiła zaraz potem. Po odegraniu smutnego Tristana pojawiła się kolejna porcja informacji – tym razem o tym, jak to dokładnie wybrane zostały miejsca, gdzie akustyczna trasa Sundark and Riverlight się odbywała, i dlaczego Warszawa musiała, po prostu musiała się na niej znaleźć. Takiej dozy ciepłych słów o Polakach, (Patrick ma nas za inspirującą, głodną sztuki, piękną i ciekawą nację), dawno nie słyszałam z żadnych ust. Zostaliśmy więc skomplementowani i zmiękczeni jeszcze odrobinę bardziej, ale nie pozostaliśmy dłużni – nagle z tłumu wyszło kilka osób, i na scenę posypały się a to bukiety, a to liściki z poezją. Cudne widoki.

 

Kolejną opowieścią były wspomnienia z czasów debiutu, kiedy w małym miasteczku w Irlandii, gdzie mieszkał wtedy Wolf, właściciel sklepu muzycznego imieniem Steven zafałszował wyniki sprzedaży płyt i wrzucił młodego Patricka na pierwsze miejsce, próbując wesprzeć go w jego karierze. To jemu dedykował The Sun is Often Out. Historię z wieżowca powiązał z Falcons, w Together rozbrajająco zapomniał słów i próbował to ukryć jakąś spontaniczną solówką – uratowała go jedna z fanek, suflerując resztę. Po tym momencie staliśmy się już wszyscy na tyle bliscy sobie, że mogły się zdarzyć dalsze cuda, takie jak historia z Placu Zamkowego (pytający o nazwę tego miejsca Patrick dostał od publiczności nazwę „Kataryniarz", a więc trochę się z niego ponabijaliśmy przy okazji), który uważa za najbardziej romantyczne miejsce, jakie widział, szczególnie mając w głowie obraz z muzykiem grającym tam Copacabanę w śnieżnej zawiei. Snuł nawet marzenia o tym, jak to w przyszłości uda mu się spotkać go raz jeszcze i nagrać coś razem, a wątek ten wplótł jeszcze w rozgorączkowane, optymistyczne The City. Przy okazji Bloodbeat zajął też stanowisko w sprawie tolerancji: generalnie ją chrzani i uznaje za głupotę – zamiast niej wolałby powszechną akceptację, dla wszystkich bez różnicy. Swój popis zamknął jednym bisowym kawałkiem – Bermondsey Street.

 

I tak oto skończył się ten kameralny, uroczy popis akustycznych możliwości Patricka Wolfa, który faktycznie na żywo okazał się być pełnokrwistą postacią i fajnym, ciepłym facetem. O talentach muzycznych nie wspominając.

 

 

© Natalia Skoczylas
 

 

Patrick Wolf

Trasa koncertowa: Sundark and Riverlight

2 marca 2013

Klub Palladium, Warszawa

www.partickwolf.com